Zbigniew Wiktor Czarnek

Przy „Dwor­ku”, wraz z rodzi­ną: ojcem żony, żoną, czwór­ką dzie­ci i psem Brysiem
(Zako­pa­ne-Koście­li­sko 1928)

 

Wspo­mnie­nie o dr Zbi­gnie­wie Czarn­ku i Jego rodzinie

Agniesz­ka de Bar­ba­ro we współ­pra­cy z siostrami,
Marią Zaczek i Mag­da­le­ną Pogonowską

Kra­ków, 15 lipca 2011

 

 

Wpro­wa­dze­nie

Podej­mu­jąc się zada­nia utrwa­le­nia pamię­ci o życiu i dzia­łal­no­ści nasze­go Ojca, Zbi­gnie­wa Czarn­ka, począt­ko­wo nie myśla­łam o opra­co­wa­niu tak sze­ro­kim, jak je teraz przed­sta­wiam. Decy­zja o roz­wi­nię­ciu Jego noty bio­gra­ficz­nej wyni­ka z kilku przy­czyn. Jedną z nich, może pod­sta­wo­wą nawet, jest to, że nasza rodzi­na dys­po­nu­je boga­tą doku­men­ta­cję doty­czą­cą Jego życia. Zawdzię­cza­my ją sys­te­ma­tycz­no­ści Ojca, a póź­niej pie­czo­ło­wi­to­ści Mamy i dalej Jego córek, szcze­gól­nie naj­star­szej, Marii, które prze­cho­wy­wa­ły pamiąt­ki po Ojcu jak świę­tą reli­kwię. Los także sprzy­jał, bo nie opu­ści­ły­śmy nasze­go miesz­ka­nia, kiedy wojna wybu­chła, i ani pożar, ani wysie­dle­nia, ani inne dzia­ła­nia wojen­ne tego zbio­ru nie dotknęły.

Tak więc zacho­wa­ły się wszyst­kie świa­dec­twa, począw­szy od Szko­ły Ludo­wej ze Sta­re­go Sącza, poprzez szko­łę śred­nią ukoń­czo­ną w Kra­ko­wie w Gim­na­zjum im. Jana Sobie­skie­go i stu­dia medycz­ne na Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim. Następ­ne doku­men­ty doty­czą udzia­łu Jego, jako leka­rza w I woj­nie świa­to­wej poprzez pisma ówcze­snych zwierzch­ni­ków o Jego dzia­łal­no­ści na froncie.

Mia­łam także przed sobą wła­sno­ręcz­nie pisa­ny przez Ojca życio­rys i wykaz z Mini­ster­stwa Zdro­wia przed­sta­wia­ją­cy służ­bę w Woj­sku Pol­skim. Otrzy­ma­ne meda­le przed­sta­wia­ją Jego udział w wal­kach o nie­pod­le­głość odra­dza­ją­cej się Pol­ski. Nato­miast poże­gna­nie z woj­skiem w 1935 roku i przej­ście w stan spo­czyn­ku poda­ję za pisma­mi władz woj­sko­wych wraz z oceną Jego przydatności.

Od 1939 roku mamy też dość bli­ską zna­jo­mość Jego losów: przy poże­gna­niu mówi sam, że udaje się na Wschód Pol­ski. Wiemy od rodzi­ny, że prze­jeż­dżał przez Rze­szów i że miał orga­ni­zo­wać szpi­ta­le polo­we. Z kolei w dal­szej wędrów­ce spo­tkał swego sio­strzeń­ca, leka­rza Sta­ni­sła­wa Nie­wia­dom­skie­go, z któ­rym dotarł po tra­gicz­nym 17 wrze­śnia do obozu przej­ścio­we­go na Kozielsz­czy­nie i który, wró­ciw­szy do Kra­ko­wa, był dla nas naj­waż­niej­szym źró­dłem informacji.

O prze­ży­wa­niu życia w Koziel­sku mówi Jego, jedy­ny zresz­tą, list stamtąd.

O ostat­nich dwóch dniach Jego życia przed zamor­do­wa­niem w Katy­niu wiemy na pod­sta­wie pamięt­ni­ków napi­sa­nych przez Jana Zien­kie­wi­cza i Adama Sol­skie­go, a zna­le­zio­nych przy eks­hu­ma­cji ofi­ce­rów Woj­ska Pol­skie­go w lesie katyń­skim (Pamięt­ni­ki zna­le­zio­ne w Katy­niu, wyd. II, Paryż – War­sza­wa 1990).

Pisząc o Ojcu, nie mogłam pomi­nąć Jego życia z nami i wspól­nej naszej wza­jem­nej miło­ści. Wyda­wa­ło mi się też ważne – szcze­gól­nie, gdy myślę o naszych dzie­ciach i wnu­kach, a także mło­dych ludziach przy­szłych poko­leń – aby przed­sta­wić obraz życia w cza­sie oku­pa­cji nie­miec­kiej, kiedy Mama zosta­ła z czwór­ką dora­sta­ją­cych dzie­ci i musia­ła sobie radzić z ich wycho­wa­niem i wyżywieniem.

Na koniec, idąc za radą prof. Andrze­ja Kuner­ta, obec­ne­go Sekre­ta­rza Gene­ral­ne­go Rady Ochro­ny Pamię­ci Walk i Męczeń­stwa, uwzględ­ni­łam w tej pracy inne ofia­ry II wojny świa­to­wej w rodzi­nie naszej – syna Sta­ni­sła­wa Czarn­ka i brata Ojca, Witol­da Czarn­ka, któ­rzy zgi­nę­li w nie­miec­kich obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych. Poda­łam też skró­to­wo inne pośred­nie ofia­ry wojny: matka nasze­go Ojca, Anna z Nie­wia­dom­skich Czarn­ko­wa, i jej dwie córki, Aldo­na Mül­ler Czar­nek i Gra­ży­na Czarn­ków­na, zmar­ły jesie­nią 1941 roku zara­żo­ne czer­won­ką. Poczu­wa­łam się też do tego, aby wspo­mnieć o sio­strze­ni­cy mojej Mamy – Anto­ni­nie Cza­pliń­skiej, która wywie­zio­na przez Sowie­tów ze Lwowa na Sybe­rię prze­ży­ła cięż­ką zsył­kę, lecz szczę­śli­wie udało się jej dostać do armii gene­ra­ła Wła­dy­sła­wa Ander­sa i wraz z Woj­skiem Pol­skim prze­szła jako pie­lę­gniar­ka szlak bojowy.

W przed­sta­wio­nej pracy opar­łam się na wspo­mnie­niach wła­snych i moich sióstr, czę­ścio­wo opi­sa­nych w książ­ce Pisa­ne miło­ścią. Losy wdów katyń­skich (t. III, Gdańsk 2003, s. 58 – 78). Wyko­rzy­sta­łam rów­nież nie­któ­re frag­men­ty książ­ki Alle­na Paula Katyń (War­sza­wa 2006), który z kolei zebrał wia­do­mo­ści o poby­cie Ojca w nie­wo­li sowiec­kiej w wie­lo­go­dzin­nych roz­mo­wach ze Sta­ni­sła­wem Nie­wia­dom­skim, naocz­nym świad­kiem, który towa­rzy­szył Ojcu w dro­dze na Wschód.

 

Wybuch I wojny świa­to­wej i ślub rodziców

Zbi­gniew Czar­nek uro­dził się w roku 1887 w Jaro­sła­wiu. Jego rodzi­ca­mi byli Wła­dy­sław Czar­nek, star­szy radca kolei pań­stwo­wej, i Anna z domu Nie­wia­dom­ska. Zbi­gniew Czar­nek ukoń­czył Liceum im. Jana III Sobie­skie­go w 1905 roku i w tymże roku pod­jął stu­dia medycz­ne na Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim w Kra­ko­wie. Stu­dia ukoń­czył w 1912 roku.

Kiedy prze­glą­dam doku­men­ty i Cur­ri­cu­lum Vitae nasze­go Ojca, wra­ca­ją żywo obra­zy nasze­go wspól­ne­go życia z Nim, życia peł­ne­go dobra i miło­ści. Naj­pięk­niej­szy okres i pełny byt naszej rodzi­ny to czas pomię­dzy dwie­ma woj­na­mi. Te wojny, jak kamie­nie milo­we, wyzna­cza­ją począ­tek i koniec rodzin­ne­go szczę­ścia. Wybuch pierw­szej wojny wiąże naszych przy­szłych Rodzi­ców węzłem mał­żeń­skim, zaś druga zabie­ra nam Ojca i Brata na zawsze.

Mło­dzi – Zbi­gniew Czar­nek, lekarz z Kra­ko­wa pra­cu­ją­cy w Stry­ju, i Jani­na Cza­pliń­ska, stu­dent­ka roma­ni­sty­ki we Lwo­wie, przy­spie­szy­li ter­min ślubu, oba­wia­jąc się, że nie­da­ją­ce się prze­wi­dzieć losy nad­cho­dzą­cej wojny mogły­by ich roz­dzie­lić. Cichy, skrom­ny ślub odbył się 2 sierp­nia 1914 roku we Lwo­wie. Kilka dni póź­niej, 5 sierp­nia, wraz z wybu­chem wojny dr Czar­nek został wcie­lo­ny do armii austriac­kiej i skie­ro­wa­ny do szpi­ta­li woj­sko­wych, naj­pierw przej­ścio­wo na tere­nie Węgier, a następ­nie na front wło­ski do polo­we­go szpi­ta­la kolei Feld­bahn nr 3 w Cor­ti­na d’Ampezzo. Jani­na, mimo że pozo­sta­ła począt­ko­wo we Lwo­wie, prze­rwa­ła stu­dia i prze­szko­li­ła się w pracy pielęgniarskiej.

Po kilku mie­sią­cach wza­jem­nych poszu­ki­wań mło­dzi spo­tka­li się i już do końca wojny nie roz­sta­wa­li. Mama chcia­ła być bli­sko męża, więc udała się za nim i odtąd prze­by­wa­ła w pobli­żu miejsc Jego sta­cjo­no­wa­nia. Poma­ga­ła mu w pracy chi­rur­ga, opie­ku­jąc się w cha­rak­te­rze pie­lę­gniar­ki ran­ny­mi żołnierzami.

Mimo wojny pierw­sze lata mał­żeń­stwa były spo­koj­ne. Mama, żyjąc na Węgrzech, nauczy­ła się dobrze goto­wać od zaprzy­jaź­nio­nej Węgier­ki. Przy nie­prze­cięt­nych zdol­no­ściach języ­ko­wych już po kil­ku­mie­sięcz­nym tam poby­cie potra­fi­ła poro­zu­mie­wać się dobrze z miej­sco­wy­mi ludź­mi. W Wied­niu, jesz­cze przed zakoń­cze­niem wojny, 4 maja 1918 roku uro­dzi­ła się ich pierw­sza córka, Maria.

Natych­miast po zakoń­cze­niu I wojny świa­to­wej Ojciec zgło­sił się ochot­ni­czo do Woj­ska Pol­skie­go, rezy­gnu­jąc tym samym z moż­li­wo­ści prak­ty­ki pry­wat­nej, bar­dziej opła­cal­nej mate­rial­nie. Uznał bowiem, że odro­dzo­nej Ojczyź­nie winien jest służ­bę woj­sko­wą. Przy­szedł czas, by swe zdol­no­ści i umie­jęt­no­ści lekar­skie, a także admi­ni­stra­cyj­ne oddać powsta­ją­ce­mu Woj­sku Polskiemu.

Jako lekarz woj­sko­wy brał udział w obro­nie Lwowa w 1920 roku. Za wzo­ro­wą służ­bę w Woj­sko­wej Służ­bie Zdro­wia został odzna­czo­ny „Meda­lem za Wojnę” 1918/21 i Meda­lem „Orlę­ta”.

Pierw­szą pracę w Woj­sku Pol­skim objął już 1 listo­pa­da 1918 roku na sta­no­wi­sku szefa oddzia­łu chi­rur­gicz­ne­go w Szpi­ta­lu Woj­sko­wym w Jaro­sła­wiu. W Jaro­sła­wiu uro­dzi­ła się następ­na dwój­ka dzie­ci – syn Sta­ni­sław i córka Agnieszka.

Zgod­nie z prze­nie­sie­nia­mi służ­bo­wy­mi Ojciec zosta­wał przez kolej­ne lata komen­dan­tem Szpi­ta­la Woj­sko­we­go w Ino­wro­cła­wiu, Sana­to­rium Woj­sko­we­go im. Mar­szał­ka Pił­sud­skie­go w Zako­pa­nem, Kadry 5. Szpi­ta­la Okrę­go­we­go w Kra­ko­wie i 2. Szpi­ta­la Okrę­go­we­go w Cheł­mie Lubel­skim. Mama przyj­mo­wa­ła te wszyst­kie prze­pro­wadz­ki i zmia­ny z opty­mi­zmem i aktyw­nie się w nie włą­cza­ła. Rodzi­na powięk­sza­ła się; rosła i doj­rze­wa­ła czwór­ka dzie­ci – w Ino­wro­cła­wiu uro­dzi­ła się naj­młod­sza córka, Mag­da­le­na. Była to wciąż świet­na, mocna, naj­szczę­śliw­sza rodzi­na. Mama ota­cza­ła męża i dzie­ci miło­ścią i tro­ską nie­usta­ją­cą. Była pod­po­rą każ­de­go z nas. Pie­lę­gno­wa­ła też cudow­ną tra­dy­cję, gdzie każde świę­to było prze­pięk­nym prze­ży­ciem, owia­nym mgłą miłej tajem­ni­czo­ści i szczę­ścia. A tych świąt było wiele, każde rado­śnie oczekiwane.

Nie było w domu żad­ne­go przy­mu­su, a jed­nak wszy­scy speł­nia­li swoje obo­wiąz­ki. Wszyst­kie­go w domu było dużo! Dużo tro­ski o wszyst­ko. Dużo pracy. Dużo miło­ści wza­jem­nej. Dużo swo­bo­dy i tole­ran­cji, ale też ładu i porząd­ku. Mama two­rzy­ła atmos­fe­rę rodzi­ny, w któ­rej Ojciec był osobą wręcz uwiel­bia­ną; był wcie­le­niem wszyst­kie­go, co naj­cen­niej­sze i naj­szla­chet­niej­sze. Nie­zwy­kle ceni­li­śmy sobie Jego mądrość i spra­wie­dli­wość. Miał demo­kra­tycz­ny spo­sób myśle­nia i postę­po­wa­nia tak wobec wła­snych dzie­ci, jak i woj­sku. Był nam naj­wyż­szym auto­ry­te­tem. Z Mamą łączy­ła Go głę­bo­ka miłość i wspól­no­ta działania.

Ojciec był nie­prze­cięt­nie zdol­ny. Zacho­wa­ły się świa­dec­twa i indeks ze stu­diów, gdzie ma nie­omal same celu­ją­ce oceny egza­mi­nów. W swo­jej prak­ty­ce lekar­skiej odzna­czał się zdol­no­ścią szyb­kiej i traf­nej dia­gno­zy i zgod­nie z nią podej­mo­wał następ­nie dal­sze postę­po­wa­nie. Pamię­tam wyda­rze­nie, które tego dowodzi:

„Kie­dyś nasz uko­cha­ny pies w bójce z inny­mi psami został oka­le­czo­ny. Zna­leź­li­śmy Bry­sia pod Guba­łów­ką i Tato san­ka­mi zawiózł go do wete­ry­na­rza w Zako­pa­nem. Bryś miał wygry­zio­ne oko, ale wisia­ło jesz­cze na żyłce. Pozo­sta­wie­nie w tym sta­nie gro­zi­ło dru­gie­mu zdro­we­mu oku. Wete­ry­narz odmó­wił prze­pro­wa­dze­nia ope­ra­cji, więc Ojciec bez­po­śred­nio po powro­cie do domu i przy­wią­za­niu Bry­sia do stołu sam wyko­nał tę ope­ra­cję” (Pisa­ne miło­ścią, s.61 – 62).

Ojciec był też arty­stycz­nie uta­len­to­wa­ny; świet­nie ryso­wał i grał na for­te­pia­nie ze słu­chu cokol­wiek usły­szał, a także pięk­nie wyko­ny­wał wła­sne kom­po­zy­cje. Z naj­pięk­niej­szych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa stają mi w pamię­ci świę­ta Boże­go Naro­dze­nia, kiedy po spo­ży­ciu Wigi­lii, w poważ­nym nastro­ju, Ojciec sia­dał do for­te­pia­nu, a my, przy świe­tle świe­czek na drzew­ku, wtó­ro­wa­li­śmy mu śpie­wa­niem kolęd. W nie­dzie­lę cho­dzi­li­śmy z rodzi­ca­mi na wysta­wy, a jeśli to był Kra­ków – to do Muzeum Naro­do­we­go lub Pała­cu Sztuk Pięk­nych. Wtedy wiel­kim wyróż­nie­niem było masze­ro­wa­nie bli­sko Taty, który trzy­ma­jąc dziec­ko „za koł­nierz” wyrów­ny­wał wspól­ny krok. Roz­mo­wy były zawsze poważ­ne, odkry­wa­ją­ce świat.

Rodzi­ce nie ogra­ni­cza­li wła­sne­go kręgu do naj­bliż­szej rodzi­ny, ale także utrzy­my­wa­li bli­skie kon­tak­ty z dużą rodzi­ną Ojca, tak Czarn­ka­mi, jak i Nie­wia­dom­ski­mi, i nie­licz­ną rodzi­ną Mamy. Zawsze był ruch, zawsze inni ludzie, zawsze dużo dzieci.

W 1935 roku, w 48. roku życia, Ojciec po dwóch latach komen­dan­tu­ry w Cheł­mie Lubel­skim, po cięż­kim zawa­le serca prze­szedł w stan spo­czyn­ku. Rodzi­ce zde­cy­do­wa­li na stałe zamiesz­kać w Kra­ko­wie i tam zacząć nowe życie. Ojciec z powo­dze­niem wró­cił do pry­wat­nej prak­ty­ki lekar­skiej. Zamiesz­ka­li­śmy w domu przy ul. Kazi­mie­rza Wiel­kie­go 82. Był to dom, który na zawsze pozo­stał w naszej pamię­ci. Jesz­cze w 1957 roku miesz­ka­ła w nim nasza Mama oraz jej córka Maria z mężem. W tym domu prze­ży­li­śmy wiele rado­snych chwil, ale też wiele dra­ma­tycz­nych wyda­rzeń. Z tego domu we wrze­śniu 1939 roku Ojciec poszedł na wojnę. Z tego domu nasz jedy­ny brat Sta­szek, po zda­niu matu­ry, jako 18-letni chło­piec poszedł do pod­cho­rą­żów­ki w Zambro­wie Mazo­wiec­kim, a z niej od razu na wojnę.

 

Roz­sta­nie

Wspo­mi­na­jąc sier­pień i wrze­sień 1939 roku, przy­wo­łu­ję obraz roz­sta­nia z Ojcem. Wró­ci­ły­śmy z waka­cji wcze­śniej, w poło­wie sierp­nia do Kra­ko­wa i od razu, my dziew­czyn­ki, włą­czy­ły­śmy się do kopa­nia rowów na Plan­tach. Mama zro­bi­ła zapa­sy z mąki, cukru i kaszy, bo wojna wisia­ła w powie­trzu, gdy Ojciec przy­szedł z wia­do­mo­ścią, że ofi­ce­ro­wie wraz z rodzi­na­mi mają wyje­chać z Krakowa.

Następ­ne­go dnia wie­czo­rem – zosta­wia­jąc cały doby­tek życia w miesz­ka­niu – wyru­szy­ły­śmy wraz z inny­mi rodzi­na­mi pocią­giem towa­ro­wym w kie­run­ku prze­wi­dy­wa­nej linii fron­tu. W zamy­śle tej decy­zji było, aby rodzi­ny na woj­nie były po tej samej stro­nie. Zgod­nie z roz­ka­zem ofi­ce­ro­wie wraz z rodzi­na­mi zosta­li 1 wrze­śnia 1939 roku ewa­ku­owa­ni z Kra­ko­wa. Wie­zie­ni przez całą noc pocią­giem towa­ro­wym w kie­run­ku Tune­lu, 2 wrze­śnia rano zna­leź­li się z powro­tem na dwor­cu towa­ro­wym w Kra­ko­wie. Pod Kra­ko­wem byli już Niem­cy. Zdez­o­rien­to­wa­ni ofi­ce­ro­wie nara­dza­li się w gru­pach, co dalej robić, skoro Niem­cy są już pod mia­stem. Ojciec jed­nak powie­dział, że nie ma nad czym się zasta­na­wiać, bo kartę mobi­li­za­cyj­ną i przy­dział ma w kie­sze­ni. Była to karta z roz­ka­zem zgło­sze­nia się w Prze­my­ślu. Poże­gnał się z nami, tj. z żoną i trze­ma cór­ka­mi – syn był już na woj­nie jako podchorąży.

Roz­sta­li­śmy się, nie myśląc, nie wie­dząc, że na zawsze. Chcia­łam z Ojcem jechać, ale oczy­wi­ście nie zgo­dził się. W ostat­niej chwi­li popro­sił, byśmy się „nie rusza­li z Kra­ko­wa” oraz aby­śmy kilka dni prze­by­wa­ły u Helc­lów, gdzie ostat­nio pra­co­wał jako lekarz. Speł­nia­jąc to pole­ce­nie jesz­cze w dro­dze do zakon­nic – pamię­tam – zorien­to­wa­ły­śmy się, że zosta­wi­ły­śmy w wago­nie dwie waliz­ki zawie­ra­ją­ce naj­cen­niej­sze rze­czy i biżu­te­rię rodzin­ną, mają­cą nam uła­twić prze­ży­cie wojny. Mama powie­dzia­ła wów­czas: „Niech ta stra­ta będzie naszą ofia­ra wojen­ną”. Oka­za­ło się jed­nak, że Bóg zażą­dał od nas nie­po­rów­na­nie więk­szych ofiar. Ojciec zamor­do­wa­ny został w Katy­niu. Brat zmarł w nie­miec­kim obo­zie koncentracyjnym.

 

Życie w cza­sie okupacji

Cały okres wojny pozo­sta­ły­śmy w Kra­ko­wie, który był wtedy sto­li­cą Gene­ral­nej Guber­ni. Nie dobie­ga­ły tu odgło­sy walk ani huk bomb, a jed­nak wszyst­ko wkoło nas two­rzy­ło atmos­fe­rę grozy. Gdy wspo­mi­nam pierw­sze dni wojny, sły­szę ten prze­ra­ża­ją­cy, nie­koń­czą­cy się tupot żoł­nier­skich butów i huk armat toczą­cych się po ulicy Kato­wic­kiej (dziś – Kró­lew­skiej). Widzę też wygłod­nia­łych jeń­ców pol­skich, żoł­nie­rzy zgru­po­wa­nych przej­ścio­wo w Pod­cho­rą­żów­ce na Łob­zo­wie czy prze­jeż­dża­ją­cych kole­ją przez dwo­rzec kra­kow­ski na zachód do Nie­miec. Gary zupy i bochen­ki chle­ba, które przy­wo­zi­ły­śmy im, były zni­ko­mą namiast­ką tego, czego i ile potrzebowali.

Już na począt­ku oku­pa­cji nie­miec­kiej prze­ży­wa­my zamknię­cie szkół, aresz­to­wa­nia pro­fe­so­rów Uni­wer­sy­te­tu Jagiel­loń­skie­go w Col­le­gium Novum, prze­śla­do­wa­nia Żydów, łapan­ki w mie­ście. Docie­ra­ją do nas wia­do­mo­ści o prze­słu­cha­niach na ulicy Pomor­skiej w sie­dzi­bie gesta­po, o wię­zie­niu na Mon­te­lu­pich. Widzi­my – w pierw­szym okre­sie wojny – nie­prze­li­czo­ne rze­sze ludz­kie wra­ca­ją­ce do domów „po ucie­ki­nier­ce”, a po zakoń­cze­niu wojny – tysią­ce wynisz­czo­nych więź­niów obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, sła­nia­ją­cych się ludzi w pasia­kach, widocz­nych z okien nasze­go mieszkania.

To wszyst­ko roz­gry­wa­ło się wokół nas i wni­ka­ło do głębi naszych serc. Prze­moc najeźdź­cy wywo­ły­wa­ła w nas natu­ral­ną potrze­bę prze­ciw­sta­wie­nia się jej. I tak włą­czy­ły­śmy się w akcję pod­ziem­ne­go ruchu oporu. Pierw­szą z nas była Mama.

Miała pseu­do­nim Hono­ra­ta w sze­re­gach „Pomo­cy Żoł­nie­rzom” (P.Ż). Jako „Peżet­ka” prze­no­si­ła i roz­pro­wa­dza­ła prasę pod­ziem­ną. Pako­wa­ła też i wysy­ła­ła pacz­ki żyw­no­ścio­we dla więź­niów obo­zów jeniec­kich i kon­cen­tra­cyj­nych, a to było lega­li­zo­wa­ne przez Radę Głów­ną Opie­kuń­czą (RGO). Za przy­kła­dem Mamy wcią­gnę­ły­śmy się w sze­re­gi Armii Kra­jo­wej. Naj­pierw szko­le­nia, potem przy­się­ga i sta­ły­śmy się kolej­no żoł­nie­rza­mi AK.

Sta­szek po rocz­nym szko­le­niu arty­le­ryj­skim w Zambro­wie Mazo­wiec­kim już w pierw­szych dniach wrze­śnia brał udział w wal­kach z najeźdź­cą. Dostał się do nie­wo­li nie­miec­kiej i osa­dzo­ny został w Stal­lag VII w Moos­bur­gu. Po 14-mie­sięcz­nym poby­cie w tym obo­zie, gdzie szcze­gól­nie począt­ko­wo pano­wa­ły bar­dzo pry­mi­tyw­ne warun­ki, wró­cił do nas do Kra­ko­wa w 1940 roku wychu­dzo­ny, wynędz­nia­ły. Gdy stan jego zdro­wia nieco się popra­wił, zaczął pra­co­wać w Insty­tu­cie Weigla, kar­miąc wszy (Insty­tut admi­ni­stro­wa­ny przez Niem­ców zaj­mo­wał się pro­duk­cją szcze­pio­nek prze­ciw tyfu­so­wi, Pola­kom dawał pracę sto­sun­ko­wo chro­nio­ną). Sta­szek był z nami, nie­ste­ty, krót­ko. Ale czas jego obec­no­ści wśród nas był jakby daro­wa­ny nam przez los. Pozwa­lał na chwi­lę zapo­mnie­nia o woj­nie: Mama, gdy Jej syn był z nami, oddy­cha­ła z ulgą, bo nie musia­ła się trosz­czyć o uko­cha­ne­go syna, a nam, sio­strom, przy­po­mniał prawa młodości.

Aż trud­no dziś uwie­rzyć, ile potań­có­wek odby­wa­ło się w naszym domu. Domu, który na co dzień był też miej­scem taj­ne­go naucza­nia i szko­leń przy­go­to­wu­ją­cych do wstą­pie­nia w sze­re­gi AK. Mama przy­go­to­wy­wa­ła mnó­stwo ślicz­nych kana­pek, a także urzą­dza­ła spa­nie dla mło­dych gości, naszych kole­gów, któ­rzy ze wzglę­du na godzi­nę poli­cyj­ną nie mogli wra­cać do domu. Było weso­ło, mimo że wie­dzie­li­śmy, iż każ­de­go następ­ne­go dnia może któ­re­goś z nas zabrak­nąć, „zwi­nię­te­go” przez gesta­po. Ileż wspa­nia­łych rowe­ro­wych wycie­czek robi­li­śmy co nie­dzie­lę, pozna­jąc oko­li­ce Kra­ko­wa. Ileż pły­wa­nia w czy­stej jesz­cze wtedy Wiśle czy meczy w siat­ków­kę przy pro­wi­zo­rycz­nej siat­ce, roz­gry­wa­nych na małej prze­strze­ni koło domu. Była nas duża grupa kole­gów Sta­sia i kole­ża­nek Jagi – wszy­scy w Armii Krajowej.

 

Aresz­to­wa­nie Staszka

Dwa lata od jego powro­tu z obozu jeniec­kie­go minę­ły szyb­ko! Był z nami zbyt krót­ko. W nocy z 24 czerw­ca 1942 roku wtar­gnę­ło do miesz­ka­nia gesta­po i zabra­ło Stasz­ka. Być może ktoś na niego doniósł, jako na uczest­ni­ka ruchu oporu, może został wyda­ny przez kogoś nie­zdol­ne­go oprzeć się tor­tu­rom na śledz­twie. W cza­sie tej świę­to­jań­skiej nocy było dużo aresz­to­wań w Krakowie.

Sta­siu prze­szedł prze­słu­cha­nie na Pomor­skiej, wię­zie­nie na Mon­te­lu­pich, po czym został prze­wie­zio­ny naj­pierw do obozu Auschwitz, a następ­nie w Hir­sch­berg i Gross-Rosen. W cza­sie bar­dzo ostrej zimy 1945 roku Niem­cy zagro­że­ni zbli­ża­ją­cą się Armią Sowiec­ką ewa­ku­owa­li na zachód obozy kon­cen­tra­cyj­ne. Sta­siu wraz z inny­mi współ­więź­nia­mi prze­wie­zio­ny został otwar­ty­mi wago­na­mi, lora­mi do obozu Nordhausen-Dora.

Mama z całą ener­gią zaczę­ła szu­kać dróg oca­le­nia Sta­sia, lecz wszyst­kie oka­za­ły się zawod­ne. My, trzy sio­stry, prze­ży­wa­ły­śmy bole­śnie roz­łą­kę ze Sta­siem; był to dla każ­dej z nas strasz­ny cios, bo kocha­li­śmy się bar­dzo. Od Sta­sia dosta­wa­ły­śmy regu­lar­nie listy – była w nich tęsk­no­ta i nie­po­kój o nas, a w ostat­nim, napi­sa­nym pry­wat­nie, przed Nowym Rokiem 1945, także nadzie­ja rychłe­go połą­cze­nia się z nami.

 

Aresz­to­wa­nie Mamy

W cza­sie oku­pa­cji nie­miec­kiej miesz­ka­ła u nas rodzi­na Ojca z Ino­wro­cła­wia. Musie­li wyje­chać z woje­wódz­twa poznań­skie­go, które Niem­cy wcie­li­li do Rze­szy. Z Pozna­nia przy­je­cha­ła też do Mamy jej bli­ska kole­żan­ka z mężem, młode mał­żeń­stwo z Prze­my­śla, a także kilka zna­jo­mych par z Kra­ko­wa. Wcze­śniej zosta­li oni wyrzu­ca­ni miesz­kań udo­stęp­nio­nych Niem­com. Wspo­mnia­ni prze­by­wa­li w róż­nym cza­sie po parę mie­się­cy lub lat i powo­li znaj­do­wa­li sobie lep­sze warun­ki. Miesz­ka­li też u nas ukry­wa­ją­cy się akow­cy kon­spi­ra­to­rzy. Przez pewien czas ukry­wa­ła się u nas także młoda Żydów­ka oraz ucie­ki­nier z Oświę­ci­mia, znany po woj­nie kra­kow­ski lekarz.

Na począt­ku lat czter­dzie­stych przy­ję­ła Mama do miesz­ka­nia trzech mło­dych Ślą­za­ków. Być może ucie­kli oni ze Ślą­ska przed wcie­le­niem do armii nie­miec­kiej i cze­ka­li na kon­takt na przej­ście na Zachód. Pew­ne­go dnia znik­nę­li i nie dali o sobie znać. Jesie­nią 1942 roku gesta­po przy­szło w nocy do nas i zaaresz­to­wa­ło Mamę za ich ukry­wa­nie. Po prze­słu­cha­niu na Pomor­skiej prze­sie­dzia­ła w wię­zie­niu na Mon­te­lu­pich 6 tygo­dni. Gdy pew­ne­go dnia usły­sza­ła otwie­ra­nie celi i zoba­czy­ła gesta­pow­ca, który ją wcze­śniej aresz­to­wał, była już przy­go­to­wa­na na trans­port do Oświę­ci­mia. Wspo­mi­na Maria Zaczek:

„Stał się jed­nak naj­więk­szy cud mego życia. Dzia­ła­jąc w natchnie­niu, wie­dzio­na jakby nad­ludz­ką siłą wewnętrz­ną weszłam bez lęku na Gesta­po, dotar­łam do gesta­pow­ca, który Mamę aresz­to­wał, i otrzy­ma­łam naj­więk­szy dar nieba, jaki mogłam sobie wyobra­zić: obiet­ni­cę zwol­nie­nia Mamy. Obiet­ni­cę dokład­nie speł­nio­ną; w wyzna­czo­nym dniu i miej­scu Mama zosta­ła przy­wie­zio­na. Jak mówi­ła, usły­sza­ła otwie­ra­nie celi, myśla­ła, że to już wyjazd do Oświę­ci­mia, a zoba­czy­ła gesta­pow­ca, który ją aresz­to­wał i tylko powie­dział: Pro­szę się ubie­rać, córka czeka” (Pisa­ne miło­ścią, s. 73).

 

Losy wojen­ne Ojca

Jak póź­niej dowie­dzia­ły­śmy się, Ojciec we wrze­śniu 1939 roku cię­ża­rów­ką doje­chał do Prze­my­śla. Prze­jeż­dża­jąc przez Rze­szów, Ojciec wstą­pił do swo­jej matki i brata Witol­da Czarn­ka. Siód­me­go wrze­śnia zgło­sił się w Kadrze Zapa­so­wej 10. Szpi­ta­la Okrę­go­we­go. Komen­dant Kadry, lekarz, puł­kow­nik Twa­róg mia­no­wał Ojca komen­dan­tem Szpi­ta­la Woj­sko­we­go w Przemyślu.

Ojciec spo­tkał tam swego krew­ne­go, pod­cho­rą­że­go rezer­wy mło­de­go leka­rza Sta­ni­sła­wa Nie­wia­dom­skie­go, który z kadry kra­kow­skiej 5. Szpi­ta­la Okrę­go­we­go przy­dzie­lo­ny był jako lekarz lot­ni­czy do 10 Szpi­ta­la w Prze­my­ślu. 8 wrze­śnia wyda­ny został roz­kaz ewa­ku­acji całej Służ­by Zdro­wia z Prze­my­śla w kie­run­ku na Tar­no­pol, gdzie wszy­scy leka­rze mieli się mel­do­wać u gene­ra­ła Jana Koł­łą­ta­ja Strzed­nic­kie­go. Sta­ni­sław Nie­wia­dom­ski został przy­dzie­lo­ny do szpi­ta­la polo­we­go w Busku pod Tar­no­po­lem, gdzie komen­dan­tem miał być Ojciec.

Ewa­ku­acja szpi­ta­la odby­wa­ła się samo­cho­da­mi cię­ża­ro­wy­mi. W cza­sie ewa­ku­acji Ojciec i kuzyn zgu­bi­li się. Dal­sze etapy drogi na Buczacz to miej­sco­wo­ści: Błysz­czy­wo­dy, Żół­kiew, Kra­sne-Busk, Zło­czów, Jezier­na. Poda­ję to zgod­nie z dzien­nicz­kiem Jana Zien­kie­wi­cza, zna­le­zio­nym w Katy­niu: zano­to­wał bowiem, że w dniu 11 wrze­śnia szedł z ppłk Czarn­kiem do Żół­kwi i zatrzy­ma­li się w Błysz­czy­wo­dach. Z nota­tek pamięt­ni­ka w następ­nych dniach wrze­śnia można sądzić, że wspól­ną była rów­nież ich dal­sza droga. Za Tar­no­po­lem w dniu 17 wrze­śnia o godz. 4.30 nad ranem kolum­na ewa­ku­acyj­na oddzia­łów woj­sko­wych wraz ze Służ­bą Zdro­wia zosta­ła oto­czo­na przez oddzia­ły sowiec­kie zmo­to­ry­zo­wa­ne z bia­ły­mi fla­ga­mi na czoł­gach. Gen. Koł­łą­taj prze­szedł wzdłuż kolum­ny ewa­ku­acyj­nej Służ­by Zdro­wia i powie­dział: „Pano­wie, pro­szę nie strze­lać, woj­ska sowiec­kie idą nam z pomo­cą”. Potem nasi zosta­li roz­bro­je­ni, wzię­ci do nie­wo­li, zapę­dze­ni do sta­rej cegiel­ni, gdzie spę­dzi­li noc. Stam­tąd zosta­li wypro­wa­dze­ni z powro­tem do Tar­no­po­la, do wię­zie­nia. Po dwóch następ­nych dniach wyru­szy­li o czwar­tej rano pie­cho­tą, kon­wo­jo­wa­ni przez Oddział NKWD, pod bagne­ta­mi, gra­na­ta­mi i pepe­sza­mi do Woło­czysk, gdzie dotar­li dopie­ro w nocy po 55 kilo­me­trach marszu.

W Woło­czy­skach Ojciec ponow­nie spo­tkał się ze Sta­ni­sła­wem Nie­wia­dom­skim. Po dwóch dniach prze­by­wa­nia pod gołym nie­bem, 22 wrze­śnia jeńcy wywie­zie­ni zosta­li pocią­giem w głąb Rosji. Jecha­li ze sta­cji Woło­czy­ska w wago­nach towa­ro­wych stło­cze­ni, na sto­ją­co, przez 9 dni w kie­run­ku Połta­wy, Char­ko­wa, przez Kijów. Przed Char­ko­wem, na sta­cji Hanów­ka, jeńcy zosta­li wysa­dze­ni i pie­cho­tą dopro­wa­dze­ni do sta­re­go koł­cho­zu ze starą cer­kwią, Kozielsz­czy­ny, oto­czo­ne­go dru­ta­mi kol­cza­sty­mi. Leka­rzom, uwa­ża­nym przez Sowie­tów za wyzy­ski­wa­czy klasy pra­cu­ją­cej, wyzna­czo­no naj­gor­sze pomiesz­cze­nia. Zakwa­te­ro­wa­no ich, podob­nie jak i innych ofi­ce­rów, w sta­rych chlew­niach. Poli­cjan­tów zakwa­te­ro­wa­no w namio­tach, a pozo­sta­łych żoł­nie­rzy i pod­ofi­ce­rów na pię­tro­wych pomiesz­cze­niach w bara­kach i cer­kwi. Były wtedy mrozy i głę­bo­ki śnieg. Leka­rzy w tym obo­zie było 273, a apte­ka­rzy 17. Codzien­nie dwu­krot­ne odli­cza­nie, czyli tzw. pery­klicz­ki pozwo­li­ły dr Nie­wia­dom­skie­mu zapa­mię­tać licz­bę ludzi w gru­pie lekar­skiej. Według prze­ka­zu kuzy­na, Ojciec był bar­dzo aktyw­ny, orga­ni­zo­wał pomoc lekar­ską. Leka­rze pra­co­wa­li w ambu­la­to­riach w barakach:

„Pew­ne­go razu leka­rze otrzy­ma­li por­cje naj­wy­raź­niej zepsu­tych śle­dzi [było to w obo­zie przej­ścio­wym Kozielsz­czy­na, przyp. AdB]. Wygłod­nia­li męż­czyź­ni nie chcie­li się wyrze­kać istot­ne­go skład­ni­ka racji żyw­no­ścio­wej, ale jed­no­cze­śnie oba­wia­li się zatru­cia pokar­mo­we­go. Już mieli wyrzu­cić śle­dzie, gdy dok­tor Czar­nek wpadł na pomysł, by wymo­czyć je w roz­two­rze nad­man­ga­nia­nu pota­su. Był to typo­wy śro­dek dezyn­fek­cyj­ny uży­wa­ny w całej Euro­pie Wschod­niej i leka­rze mieli go przy sobie w dużej ilo­ści. Kole­dzy Czarn­ka z ocho­tą przy­sta­li na pro­po­zy­cję i ryby zosta­ły wymo­czo­ne, a miesz­kań­cy zagro­dy dla świń zje­dli obiad bez wybrzy­dza­nia i bez żad­nych przy­krych następstw” (A. Paul, Katyń, s. 71).

Kuzyn Nie­wia­dom­ski wspo­mi­nał rów­nież ini­cja­ty­wę Ojca doty­czą­cą zor­ga­ni­zo­wa­nia polo­we­go szpi­ta­la w obo­zie przej­ścio­wym w Kozielszczynie:

„Wła­dze obozu wyra­zi­ły zgodę i wkrót­ce do zagro­dy dostar­czo­no tro­chę lekarstw oraz klesz­cze den­ty­stycz­ne. Nie mogło to pomóc w zwal­cza­niu olbrzy­miej plagi wszy, która naj­bar­dziej doku­cza­ła jeń­com. (…) Po wielu zabie­gach wła­dze obozu dostar­czy­ły środ­ki owa­do­bój­cze oraz kilka ogrom­nych drew­nia­nych kadzi z meta­lo­wy­mi nakry­wa­mi, w któ­rych można było prze­pro­wa­dzać kąpie­le odka­ża­ją­ce. Maso­we kąpie­le odby­ły się pod czuj­nym nad­zo­rem dok­to­ra Czarn­ka (A. Paul, Katyń, s. 71 – 72).

W obo­zie tym było ogó­łem około 15 tysię­cy jeń­ców, w tym około 400 poli­cjan­tów. 15 paź­dzier­ni­ka jeńcy zor­ga­ni­zo­wa­li w kon­spi­ra­cji mszę świę­tą, odpra­wio­ną w chlew­ni przez kape­la­na woj­sko­we­go ks. Jana Ziółkowskiego.

27 paź­dzier­ni­ka Sowie­ci prze­ka­za­li wła­dzom nie­miec­kim 2 trans­por­ty żoł­nie­rzy, pod­cho­rą­żych, pod­ofi­ce­rów po około 1200 ludzi do wymia­ny. W trans­por­cie zna­la­zło się 6 leka­rzy pod­cho­rą­żych, w tym kuzyn Ojca, dr Sta­ni­sław Nie­wia­dom­ski. Bar­dzo chciał zostać z Ojcem, by się Nim, wiele star­szym od sie­bie, opie­ko­wać, lecz wła­dza obozu na to się nie zgodziła.

W grud­niu 1939 roku otrzy­ma­ły­śmy od Ojca z Koziel­ska jeden jedy­ny list, dato­wa­ny 20 listo­pa­da. Wyra­żał w nim nie­śmia­łą nadzie­ję, że na świę­ta Boże­go Naro­dze­nia może będzie­my razem.

7 kwiet­nia 1940 roku rano grupa 92 osób, w któ­rej znaj­do­wał się Ojciec i m.in. gene­ra­ło­wie Min­kie­wicz, Smo­ra­wiń­ski, Boha­te­ro­wicz, płk Ste­fa­now­ski, mjr Sol­ski, opu­ści­ła obóz w Koziel­sku. O godz. 6.55 – według nota­tek majo­ra Sol­skie­go – wsa­dzo­no jeń­ców do wago­nów wię­zien­nych, a po dwóch nocach jazdy i dłu­gich prze­sto­jów pocią­gu, w dniu 9 kwiet­nia przed piątą rano wypro­wa­dzo­no ofi­ce­rów z wago­nów i karet­ką wię­zien­ną roz­po­czę­to prze­wo­że­nie do lasu katyńskiego.***

 

***Poda­ne szcze­gó­ły pierw­szych tygo­dni wojny w życiu mego Ojca opar­łam na rela­cjach ust­nych, prze­ka­za­nych nam jesz­cze w cza­sie wojny przez dok­to­ra Sta­ni­sła­wa Nie­wia­dom­skie­go, po jego powro­cie z rocz­nej nie­wo­li nie­miec­kiej. Dru­gim źró­dłem o któ­rym wspo­mi­na­łam, to notat­ki Jana Zien­kie­wi­cza wydo­by­te w cza­sie eks­hu­ma­cji, a zebra­ne wraz z inny­mi w książ­ce Pamięt­ni­ki zna­le­zio­ne w Katy­niu, wyd. II roz­sze­rzo­ne, Paris – War­sza­wa 1990, ia (str. 188 – 190). Trze­cie wresz­cie źró­dło, doty­czą­ce ostat­nich dni i godzin życia Ojca to dzien­nik majo­ra Sol­skie­go zna­le­zio­ny przy eks­hu­ma­cji jego zwłok w Katy­niu w 1943 r. Ojciec znaj­do­wał się bowiem na tej samej liście wywóz­ki z Koziel­ska (015/2 poz. 9), co gen. Smo­ra­wiń­ski (015/2 poz. 6), o któ­rym mjr Sol­ski wspo­mi­na, że jechał w tym samym co on transporcie.

 

Inne ofia­ry wojenne

Brat nasze­go Ojca, Witold, także padł ofia­rą tej okrut­nej wojny:

Kiedy trwa­ła masa­kra w Lesie Katyń­skim, na oku­po­wa­nych przez Niem­ców zie­miach Pol­ski zaczę­ły się maso­we aresz­to­wa­nia wśród inte­li­gen­cji. Jed­nym z aresz­to­wa­nych był jedy­ny, młod­szy brat dok­to­ra Czarn­ka, Witold, znany rze­szow­ski adwo­kat. (…) Wio­sną 1940 roku został aresz­to­wa­ny i zabra­ny do Auschwitz. Miał wtedy 51 lat. Z powo­du braku miej­sca wraz z 500 inny­mi więź­nia­mi został prze­wie­zio­ny do obozu kon­cen­tra­cyj­ne­go Sach­sen­hau­sen pod Ber­li­nem. (…) Nie­wol­ni­cza praca w Sach­sen­hau­sen szyb­ko wynisz­czy­ła orga­nizm Witol­da. Cięż­ko pra­co­wał za gło­do­we racje żyw­no­ścio­we, podob­nie jak inni więź­nio­wie musiał bie­gać z wor­ka­mi z cemen­tem o wadze ponad 50 kg, prze­no­sząc je z barek na rzece na place budo­wy. Sady­stycz­ni straż­ni­cy czę­sto bili więź­niów, któ­rzy nie mogli dosto­so­wać się do suro­we­go regu­la­mi­nu. Jesie­nią 1940 roku Witold został ude­rzo­ny przez straż­ni­ka tak, że upadł twa­rzą w błoto. Straż­nik sta­nął mu na szyi, wgnia­ta­jąc go głę­biej w maź. Po kilku minu­tach Witold uto­nął” (A. Paul, Katyń, s. 143 – 144).

Pośred­ni­mi ofia­ra­mi II wojny świa­to­wej były też matka nasze­go Ojca, Anna

Czarn­ko­wa z domu Nie­wia­dom­ska oraz dwie Jego sio­stry: Gra­ży­na Czarn­ków­na i Aldo­na Mül­ler Czar­nek. Bab­cia nasza wraz z naj­młod­szą córką Gra­ży­ną prze­nio­sły się wio­sną 1939 roku z Kra­ko­wa do Rze­szo­wa. Sły­chać już było wtedy pogróż­ki rządu nie­miec­kie­go wobec Pol­ski i inne zwia­stu­ny wojny. W Kra­ko­wie miesz­ka­ły pra­wie całe życie, ale Rze­szów wyda­wał się bez­piecz­niej­szy, bo dalej od gra­ni­cy z Niem­ca­mi. Ponad­to miały tam zapew­nio­ne miesz­ka­nie w domu Witol­da, dru­gie­go syna Babci. W 1941 roku obie zacho­ro­wa­ły na dyzen­te­rię, czer­won­kę. Do ich pie­lę­gno­wa­nia nad­je­cha­ła z pomo­cą naj­star­sza córka Aldo­na. Wszyst­kie trzy zmar­ły w jed­nym mie­sią­cu, w paź­dzier­ni­ku tegoż roku. Aldo­na osie­ro­ci­ła trój­kę dora­sta­ją­cych dzie­ci i męża.

Sio­stry Mamy: Irena i Zofia wraz z mężem zmar­li jesz­cze w cza­sie I wojny świa­to­wej, zaś matka Mamy, Olim­pia Cza­pliń­ska, kilka lat po jej zakoń­cze­niu. Ojciec Mamy, Emil, po śmier­ci żony Olim­pii prze­by­wał z nami do końca swego życia. Umarł w 1929 roku, kiedy miesz­ka­li­śmy w Zako­pa­nem. W 1939 roku z rodzi­ny Mamy żyła tylko córka jej sio­stry Zofii – Anto­ni­na (Tosia). Sie­ro­tą przez kilka lat opie­ko­wa­ła się bab­cia Cza­pliń­ska, która zaadop­to­wa­ła Tosię. Po śmier­ci babci Cza­pliń­skiej w 1924 roku Tosia pobie­ra­ła dalej naukę jako pen­sjo­na­riusz­ka szkół zakon­nych. W 1939 roku była już dyplo­mo­wa­ną pie­lę­gniar­ką w jed­nym ze szpi­ta­li w War­sza­wie. Na sku­tek wybu­chu II wojny świa­to­wej szpi­tal został ewa­ku­owa­ny i jego pra­cow­ni­cy dotar­li do Lwowa. Tam już byli Sowie­ci i Anto­ni­na zosta­ła wraz z tysią­ca­mi Pola­ków wywie­zio­na w głąb Rosji. Miała wtedy 26 lat. Na zesła­niu zosta­ła dołą­czo­na do grupy Pola­ków pra­cu­ją­cych w lesie przy ścin­ce drzew. Zima była wtedy bar­dzo mroź­na. Tosia nie­jed­no­krot­nie nara­zi­ła się swoim „opie­ku­nom”, straż­ni­kom, za co była kara­na dłu­go­trwa­łym wię­zie­niem, gdzie zimno i szczu­ry dawa­ły się we znaki. Szczę­śli­wie dla niej i wielu innych Polek i Pola­ków, będą­cych w podob­nej sytu­acji, umowa Sikor­ski – Maj­ski, pod­pi­sa­na w 1941 roku, dawa­ła swo­bo­dę poru­sza­nia się Pola­kom po Rosji i for­mo­wa­nia oddzia­łów Woj­ska Pol­skie­go. Anto­ni­na zdą­ży­ła do Ander­sa. Nie wiemy, jaką prze­by­ła drogę do Buzu­łu­ku i w jaki for­mie tam dotar­ła. Włą­czo­na do Armii Pol­skiej zosta­ła żoł­nie­rzem Pol­skich Sił Zbroj­nych. Jako sio­stra Czer­wo­ne­go Krzy­ża pie­lę­gno­wa­ła ran­nych w szpi­ta­lach wojen­nych na szla­ku Iran, Irak, Pale­sty­na i Szko­cja. Po kil­ku­let­nim poby­cie w Lon­dy­nie wró­ci­ła do Pol­ski. Zmar­ła nagle na serce w Kra­ko­wie, w wieku 60 lat w 1974 roku.

 

Koniec wojny

Przez całe lata, od począt­ku wojny naj­waż­niej­szy dla nas był pro­blem życia Ojca i Brata. Gdy wojna się skoń­czy­ła, z dnia na dzień ocze­ki­wa­li­śmy nada­rem­nie na powrót Sta­sia. W maju 1945 roku z wia­do­mo­ścią o jego śmier­ci dotarł do nas, znisz­czo­ny życiem, stary czło­wiek, Żyd. Powie­dział nam, że nasz Brat zmarł 6 maja 1945 roku, już po wej­ściu Ame­ry­ka­nów. Byli razem w obo­zie Nor­dhau­sen Dora, leże­li na sąsied­nich pry­czach kamien­nych z wiąz­ką słomy. Na następ­ny dzień „łóżko” było puste. Sta­sia już nie było na świe­cie, nie docze­kał się powro­tu do domu. Nie mogły­śmy Mamie powie­dzieć tej strasz­nej praw­dy i dopie­ro po roku zosta­ła odpra­wio­na żałob­na msza święta.

Teraz zosta­ło już tylko ocze­ki­wa­nie na powrót Taty. Od Ojca przy­szedł jeden jedy­ny list z obozu w Koziel­sku: pisa­ny w listo­pa­dzie, dotarł w grud­niu 1939 roku. Potem przez lata cisza, prze­rwa­na w kwiet­niu 1943 roku infor­ma­cją w „Gońcu Kra­kow­skim” o zamor­do­wa­niu przez NKWD pol­skich ofi­ce­rów w Katy­niu. Ogło­szo­no listę nazwisk, ale Ojca nie było na tej liście. Można było jesz­cze wie­rzyć, że oca­lał. Mama poszu­ki­wa­ła Go przez wszyst­kie moż­li­we insty­tu­cje: Pol­ski Czer­wo­ny Krzyż, a także Mię­dzy­na­ro­do­wy Czer­wo­ny Krzyż, ale żad­ne­go znaku o Jego życiu nie uzyskała.

Pisze Mag­da­le­na Pogonowska:

„Przez wszyst­kie lata wojny Mama modli­ła się i ocze­ki­wa­ła powro­tu nasze­go Ojca i brata. Kocha­ła ich miło­ścią żar­li­wą, nie­ustan­ną; mia­łam wra­że­nie, że czeka na nich w każ­dej sekun­dzie każ­de­go dnia. Jej cier­pie­nie było nie­zmier­ne, gdy z koń­cem wojny stało się pewne, że nigdy nie wrócą. Jej ból trwał wiele lat, chyba do końca jej życia” (Pisa­ne miło­ścią, s. 68)

Życie, choć nie­po­zba­wio­ne dobrych i tra­gicz­nych momen­tów, toczy­ło się dalej w nie­przy­ja­znej rze­czy­wi­sto­ści Pol­ski Ludo­wej. Wszyst­kie trzy córki naszej Mamy skoń­czy­ły­śmy stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim i zało­ży­ły­śmy rodzi­ny. Mamie przy­by­li zię­cio­wie, wnucz­ki i wnuki.

Nasza Mama, Jani­na Czar­nek, zmar­ła w 1980 roku i nie docze­ka­ła się ofi­cjal­nej infor­ma­cji o losie tra­gicz­nym swego męża, ppłk Zbi­gnie­wa Czarn­ka. Listy wysył­ko­we na śmierć w Katy­niu przy­wiózł z Moskwy gene­rał Woj­ciech Jaru­zel­ski dopie­ro w 1990 roku.