Zbigniew Wiktor Czarnek
Przy „Dworku”, wraz z rodziną: ojcem żony, żoną, czwórką dzieci i psem Brysiem
(Zakopane-Kościelisko 1928)
Wspomnienie o dr Zbigniewie Czarnku i Jego rodzinie
Agnieszka de Barbaro we współpracy z siostrami,
Marią Zaczek i Magdaleną Pogonowską
Kraków, 15 lipca 2011
Wprowadzenie
Podejmując się zadania utrwalenia pamięci o życiu i działalności naszego Ojca, Zbigniewa Czarnka, początkowo nie myślałam o opracowaniu tak szerokim, jak je teraz przedstawiam. Decyzja o rozwinięciu Jego noty biograficznej wynika z kilku przyczyn. Jedną z nich, może podstawową nawet, jest to, że nasza rodzina dysponuje bogatą dokumentację dotyczącą Jego życia. Zawdzięczamy ją systematyczności Ojca, a później pieczołowitości Mamy i dalej Jego córek, szczególnie najstarszej, Marii, które przechowywały pamiątki po Ojcu jak świętą relikwię. Los także sprzyjał, bo nie opuściłyśmy naszego mieszkania, kiedy wojna wybuchła, i ani pożar, ani wysiedlenia, ani inne działania wojenne tego zbioru nie dotknęły.
Tak więc zachowały się wszystkie świadectwa, począwszy od Szkoły Ludowej ze Starego Sącza, poprzez szkołę średnią ukończoną w Krakowie w Gimnazjum im. Jana Sobieskiego i studia medyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Następne dokumenty dotyczą udziału Jego, jako lekarza w I wojnie światowej poprzez pisma ówczesnych zwierzchników o Jego działalności na froncie.
Miałam także przed sobą własnoręcznie pisany przez Ojca życiorys i wykaz z Ministerstwa Zdrowia przedstawiający służbę w Wojsku Polskim. Otrzymane medale przedstawiają Jego udział w walkach o niepodległość odradzającej się Polski. Natomiast pożegnanie z wojskiem w 1935 roku i przejście w stan spoczynku podaję za pismami władz wojskowych wraz z oceną Jego przydatności.
Od 1939 roku mamy też dość bliską znajomość Jego losów: przy pożegnaniu mówi sam, że udaje się na Wschód Polski. Wiemy od rodziny, że przejeżdżał przez Rzeszów i że miał organizować szpitale polowe. Z kolei w dalszej wędrówce spotkał swego siostrzeńca, lekarza Stanisława Niewiadomskiego, z którym dotarł po tragicznym 17 września do obozu przejściowego na Kozielszczynie i który, wróciwszy do Krakowa, był dla nas najważniejszym źródłem informacji.
O przeżywaniu życia w Kozielsku mówi Jego, jedyny zresztą, list stamtąd.
O ostatnich dwóch dniach Jego życia przed zamordowaniem w Katyniu wiemy na podstawie pamiętników napisanych przez Jana Zienkiewicza i Adama Solskiego, a znalezionych przy ekshumacji oficerów Wojska Polskiego w lesie katyńskim (Pamiętniki znalezione w Katyniu, wyd. II, Paryż – Warszawa 1990).
Pisząc o Ojcu, nie mogłam pominąć Jego życia z nami i wspólnej naszej wzajemnej miłości. Wydawało mi się też ważne – szczególnie, gdy myślę o naszych dzieciach i wnukach, a także młodych ludziach przyszłych pokoleń – aby przedstawić obraz życia w czasie okupacji niemieckiej, kiedy Mama została z czwórką dorastających dzieci i musiała sobie radzić z ich wychowaniem i wyżywieniem.
Na koniec, idąc za radą prof. Andrzeja Kunerta, obecnego Sekretarza Generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, uwzględniłam w tej pracy inne ofiary II wojny światowej w rodzinie naszej – syna Stanisława Czarnka i brata Ojca, Witolda Czarnka, którzy zginęli w niemieckich obozach koncentracyjnych. Podałam też skrótowo inne pośrednie ofiary wojny: matka naszego Ojca, Anna z Niewiadomskich Czarnkowa, i jej dwie córki, Aldona Müller Czarnek i Grażyna Czarnkówna, zmarły jesienią 1941 roku zarażone czerwonką. Poczuwałam się też do tego, aby wspomnieć o siostrzenicy mojej Mamy – Antoninie Czaplińskiej, która wywieziona przez Sowietów ze Lwowa na Syberię przeżyła ciężką zsyłkę, lecz szczęśliwie udało się jej dostać do armii generała Władysława Andersa i wraz z Wojskiem Polskim przeszła jako pielęgniarka szlak bojowy.
W przedstawionej pracy oparłam się na wspomnieniach własnych i moich sióstr, częściowo opisanych w książce Pisane miłością. Losy wdów katyńskich (t. III, Gdańsk 2003, s. 58 – 78). Wykorzystałam również niektóre fragmenty książki Allena Paula Katyń (Warszawa 2006), który z kolei zebrał wiadomości o pobycie Ojca w niewoli sowieckiej w wielogodzinnych rozmowach ze Stanisławem Niewiadomskim, naocznym świadkiem, który towarzyszył Ojcu w drodze na Wschód.
Wybuch I wojny światowej i ślub rodziców
Zbigniew Czarnek urodził się w roku 1887 w Jarosławiu. Jego rodzicami byli Władysław Czarnek, starszy radca kolei państwowej, i Anna z domu Niewiadomska. Zbigniew Czarnek ukończył Liceum im. Jana III Sobieskiego w 1905 roku i w tymże roku podjął studia medyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Studia ukończył w 1912 roku.
Kiedy przeglądam dokumenty i Curriculum Vitae naszego Ojca, wracają żywo obrazy naszego wspólnego życia z Nim, życia pełnego dobra i miłości. Najpiękniejszy okres i pełny byt naszej rodziny to czas pomiędzy dwiema wojnami. Te wojny, jak kamienie milowe, wyznaczają początek i koniec rodzinnego szczęścia. Wybuch pierwszej wojny wiąże naszych przyszłych Rodziców węzłem małżeńskim, zaś druga zabiera nam Ojca i Brata na zawsze.
Młodzi – Zbigniew Czarnek, lekarz z Krakowa pracujący w Stryju, i Janina Czaplińska, studentka romanistyki we Lwowie, przyspieszyli termin ślubu, obawiając się, że niedające się przewidzieć losy nadchodzącej wojny mogłyby ich rozdzielić. Cichy, skromny ślub odbył się 2 sierpnia 1914 roku we Lwowie. Kilka dni później, 5 sierpnia, wraz z wybuchem wojny dr Czarnek został wcielony do armii austriackiej i skierowany do szpitali wojskowych, najpierw przejściowo na terenie Węgier, a następnie na front włoski do polowego szpitala kolei Feldbahn nr 3 w Cortina d’Ampezzo. Janina, mimo że pozostała początkowo we Lwowie, przerwała studia i przeszkoliła się w pracy pielęgniarskiej.
Po kilku miesiącach wzajemnych poszukiwań młodzi spotkali się i już do końca wojny nie rozstawali. Mama chciała być blisko męża, więc udała się za nim i odtąd przebywała w pobliżu miejsc Jego stacjonowania. Pomagała mu w pracy chirurga, opiekując się w charakterze pielęgniarki rannymi żołnierzami.
Mimo wojny pierwsze lata małżeństwa były spokojne. Mama, żyjąc na Węgrzech, nauczyła się dobrze gotować od zaprzyjaźnionej Węgierki. Przy nieprzeciętnych zdolnościach językowych już po kilkumiesięcznym tam pobycie potrafiła porozumiewać się dobrze z miejscowymi ludźmi. W Wiedniu, jeszcze przed zakończeniem wojny, 4 maja 1918 roku urodziła się ich pierwsza córka, Maria.
Natychmiast po zakończeniu I wojny światowej Ojciec zgłosił się ochotniczo do Wojska Polskiego, rezygnując tym samym z możliwości praktyki prywatnej, bardziej opłacalnej materialnie. Uznał bowiem, że odrodzonej Ojczyźnie winien jest służbę wojskową. Przyszedł czas, by swe zdolności i umiejętności lekarskie, a także administracyjne oddać powstającemu Wojsku Polskiemu.
Jako lekarz wojskowy brał udział w obronie Lwowa w 1920 roku. Za wzorową służbę w Wojskowej Służbie Zdrowia został odznaczony „Medalem za Wojnę” 1918/21 i Medalem „Orlęta”.
Pierwszą pracę w Wojsku Polskim objął już 1 listopada 1918 roku na stanowisku szefa oddziału chirurgicznego w Szpitalu Wojskowym w Jarosławiu. W Jarosławiu urodziła się następna dwójka dzieci – syn Stanisław i córka Agnieszka.
Zgodnie z przeniesieniami służbowymi Ojciec zostawał przez kolejne lata komendantem Szpitala Wojskowego w Inowrocławiu, Sanatorium Wojskowego im. Marszałka Piłsudskiego w Zakopanem, Kadry 5. Szpitala Okręgowego w Krakowie i 2. Szpitala Okręgowego w Chełmie Lubelskim. Mama przyjmowała te wszystkie przeprowadzki i zmiany z optymizmem i aktywnie się w nie włączała. Rodzina powiększała się; rosła i dojrzewała czwórka dzieci – w Inowrocławiu urodziła się najmłodsza córka, Magdalena. Była to wciąż świetna, mocna, najszczęśliwsza rodzina. Mama otaczała męża i dzieci miłością i troską nieustającą. Była podporą każdego z nas. Pielęgnowała też cudowną tradycję, gdzie każde święto było przepięknym przeżyciem, owianym mgłą miłej tajemniczości i szczęścia. A tych świąt było wiele, każde radośnie oczekiwane.
Nie było w domu żadnego przymusu, a jednak wszyscy spełniali swoje obowiązki. Wszystkiego w domu było dużo! Dużo troski o wszystko. Dużo pracy. Dużo miłości wzajemnej. Dużo swobody i tolerancji, ale też ładu i porządku. Mama tworzyła atmosferę rodziny, w której Ojciec był osobą wręcz uwielbianą; był wcieleniem wszystkiego, co najcenniejsze i najszlachetniejsze. Niezwykle ceniliśmy sobie Jego mądrość i sprawiedliwość. Miał demokratyczny sposób myślenia i postępowania tak wobec własnych dzieci, jak i wojsku. Był nam najwyższym autorytetem. Z Mamą łączyła Go głęboka miłość i wspólnota działania.
Ojciec był nieprzeciętnie zdolny. Zachowały się świadectwa i indeks ze studiów, gdzie ma nieomal same celujące oceny egzaminów. W swojej praktyce lekarskiej odznaczał się zdolnością szybkiej i trafnej diagnozy i zgodnie z nią podejmował następnie dalsze postępowanie. Pamiętam wydarzenie, które tego dowodzi:
„Kiedyś nasz ukochany pies w bójce z innymi psami został okaleczony. Znaleźliśmy Brysia pod Gubałówką i Tato sankami zawiózł go do weterynarza w Zakopanem. Bryś miał wygryzione oko, ale wisiało jeszcze na żyłce. Pozostawienie w tym stanie groziło drugiemu zdrowemu oku. Weterynarz odmówił przeprowadzenia operacji, więc Ojciec bezpośrednio po powrocie do domu i przywiązaniu Brysia do stołu sam wykonał tę operację” (Pisane miłością, s.61 – 62).
Ojciec był też artystycznie utalentowany; świetnie rysował i grał na fortepianie ze słuchu cokolwiek usłyszał, a także pięknie wykonywał własne kompozycje. Z najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa stają mi w pamięci święta Bożego Narodzenia, kiedy po spożyciu Wigilii, w poważnym nastroju, Ojciec siadał do fortepianu, a my, przy świetle świeczek na drzewku, wtórowaliśmy mu śpiewaniem kolęd. W niedzielę chodziliśmy z rodzicami na wystawy, a jeśli to był Kraków – to do Muzeum Narodowego lub Pałacu Sztuk Pięknych. Wtedy wielkim wyróżnieniem było maszerowanie blisko Taty, który trzymając dziecko „za kołnierz” wyrównywał wspólny krok. Rozmowy były zawsze poważne, odkrywające świat.
Rodzice nie ograniczali własnego kręgu do najbliższej rodziny, ale także utrzymywali bliskie kontakty z dużą rodziną Ojca, tak Czarnkami, jak i Niewiadomskimi, i nieliczną rodziną Mamy. Zawsze był ruch, zawsze inni ludzie, zawsze dużo dzieci.
W 1935 roku, w 48. roku życia, Ojciec po dwóch latach komendantury w Chełmie Lubelskim, po ciężkim zawale serca przeszedł w stan spoczynku. Rodzice zdecydowali na stałe zamieszkać w Krakowie i tam zacząć nowe życie. Ojciec z powodzeniem wrócił do prywatnej praktyki lekarskiej. Zamieszkaliśmy w domu przy ul. Kazimierza Wielkiego 82. Był to dom, który na zawsze pozostał w naszej pamięci. Jeszcze w 1957 roku mieszkała w nim nasza Mama oraz jej córka Maria z mężem. W tym domu przeżyliśmy wiele radosnych chwil, ale też wiele dramatycznych wydarzeń. Z tego domu we wrześniu 1939 roku Ojciec poszedł na wojnę. Z tego domu nasz jedyny brat Staszek, po zdaniu matury, jako 18-letni chłopiec poszedł do podchorążówki w Zambrowie Mazowieckim, a z niej od razu na wojnę.
Rozstanie
Wspominając sierpień i wrzesień 1939 roku, przywołuję obraz rozstania z Ojcem. Wróciłyśmy z wakacji wcześniej, w połowie sierpnia do Krakowa i od razu, my dziewczynki, włączyłyśmy się do kopania rowów na Plantach. Mama zrobiła zapasy z mąki, cukru i kaszy, bo wojna wisiała w powietrzu, gdy Ojciec przyszedł z wiadomością, że oficerowie wraz z rodzinami mają wyjechać z Krakowa.
Następnego dnia wieczorem – zostawiając cały dobytek życia w mieszkaniu – wyruszyłyśmy wraz z innymi rodzinami pociągiem towarowym w kierunku przewidywanej linii frontu. W zamyśle tej decyzji było, aby rodziny na wojnie były po tej samej stronie. Zgodnie z rozkazem oficerowie wraz z rodzinami zostali 1 września 1939 roku ewakuowani z Krakowa. Wiezieni przez całą noc pociągiem towarowym w kierunku Tunelu, 2 września rano znaleźli się z powrotem na dworcu towarowym w Krakowie. Pod Krakowem byli już Niemcy. Zdezorientowani oficerowie naradzali się w grupach, co dalej robić, skoro Niemcy są już pod miastem. Ojciec jednak powiedział, że nie ma nad czym się zastanawiać, bo kartę mobilizacyjną i przydział ma w kieszeni. Była to karta z rozkazem zgłoszenia się w Przemyślu. Pożegnał się z nami, tj. z żoną i trzema córkami – syn był już na wojnie jako podchorąży.
Rozstaliśmy się, nie myśląc, nie wiedząc, że na zawsze. Chciałam z Ojcem jechać, ale oczywiście nie zgodził się. W ostatniej chwili poprosił, byśmy się „nie ruszali z Krakowa” oraz abyśmy kilka dni przebywały u Helclów, gdzie ostatnio pracował jako lekarz. Spełniając to polecenie jeszcze w drodze do zakonnic – pamiętam – zorientowałyśmy się, że zostawiłyśmy w wagonie dwie walizki zawierające najcenniejsze rzeczy i biżuterię rodzinną, mającą nam ułatwić przeżycie wojny. Mama powiedziała wówczas: „Niech ta strata będzie naszą ofiara wojenną”. Okazało się jednak, że Bóg zażądał od nas nieporównanie większych ofiar. Ojciec zamordowany został w Katyniu. Brat zmarł w niemieckim obozie koncentracyjnym.
Życie w czasie okupacji
Cały okres wojny pozostałyśmy w Krakowie, który był wtedy stolicą Generalnej Guberni. Nie dobiegały tu odgłosy walk ani huk bomb, a jednak wszystko wkoło nas tworzyło atmosferę grozy. Gdy wspominam pierwsze dni wojny, słyszę ten przerażający, niekończący się tupot żołnierskich butów i huk armat toczących się po ulicy Katowickiej (dziś – Królewskiej). Widzę też wygłodniałych jeńców polskich, żołnierzy zgrupowanych przejściowo w Podchorążówce na Łobzowie czy przejeżdżających koleją przez dworzec krakowski na zachód do Niemiec. Gary zupy i bochenki chleba, które przywoziłyśmy im, były znikomą namiastką tego, czego i ile potrzebowali.
Już na początku okupacji niemieckiej przeżywamy zamknięcie szkół, aresztowania profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego w Collegium Novum, prześladowania Żydów, łapanki w mieście. Docierają do nas wiadomości o przesłuchaniach na ulicy Pomorskiej w siedzibie gestapo, o więzieniu na Montelupich. Widzimy – w pierwszym okresie wojny – nieprzeliczone rzesze ludzkie wracające do domów „po uciekinierce”, a po zakończeniu wojny – tysiące wyniszczonych więźniów obozów koncentracyjnych, słaniających się ludzi w pasiakach, widocznych z okien naszego mieszkania.
To wszystko rozgrywało się wokół nas i wnikało do głębi naszych serc. Przemoc najeźdźcy wywoływała w nas naturalną potrzebę przeciwstawienia się jej. I tak włączyłyśmy się w akcję podziemnego ruchu oporu. Pierwszą z nas była Mama.
Miała pseudonim Honorata w szeregach „Pomocy Żołnierzom” (P.Ż). Jako „Peżetka” przenosiła i rozprowadzała prasę podziemną. Pakowała też i wysyłała paczki żywnościowe dla więźniów obozów jenieckich i koncentracyjnych, a to było legalizowane przez Radę Główną Opiekuńczą (RGO). Za przykładem Mamy wciągnęłyśmy się w szeregi Armii Krajowej. Najpierw szkolenia, potem przysięga i stałyśmy się kolejno żołnierzami AK.
Staszek po rocznym szkoleniu artyleryjskim w Zambrowie Mazowieckim już w pierwszych dniach września brał udział w walkach z najeźdźcą. Dostał się do niewoli niemieckiej i osadzony został w Stallag VII w Moosburgu. Po 14-miesięcznym pobycie w tym obozie, gdzie szczególnie początkowo panowały bardzo prymitywne warunki, wrócił do nas do Krakowa w 1940 roku wychudzony, wynędzniały. Gdy stan jego zdrowia nieco się poprawił, zaczął pracować w Instytucie Weigla, karmiąc wszy (Instytut administrowany przez Niemców zajmował się produkcją szczepionek przeciw tyfusowi, Polakom dawał pracę stosunkowo chronioną). Staszek był z nami, niestety, krótko. Ale czas jego obecności wśród nas był jakby darowany nam przez los. Pozwalał na chwilę zapomnienia o wojnie: Mama, gdy Jej syn był z nami, oddychała z ulgą, bo nie musiała się troszczyć o ukochanego syna, a nam, siostrom, przypomniał prawa młodości.
Aż trudno dziś uwierzyć, ile potańcówek odbywało się w naszym domu. Domu, który na co dzień był też miejscem tajnego nauczania i szkoleń przygotowujących do wstąpienia w szeregi AK. Mama przygotowywała mnóstwo ślicznych kanapek, a także urządzała spanie dla młodych gości, naszych kolegów, którzy ze względu na godzinę policyjną nie mogli wracać do domu. Było wesoło, mimo że wiedzieliśmy, iż każdego następnego dnia może któregoś z nas zabraknąć, „zwiniętego” przez gestapo. Ileż wspaniałych rowerowych wycieczek robiliśmy co niedzielę, poznając okolice Krakowa. Ileż pływania w czystej jeszcze wtedy Wiśle czy meczy w siatkówkę przy prowizorycznej siatce, rozgrywanych na małej przestrzeni koło domu. Była nas duża grupa kolegów Stasia i koleżanek Jagi – wszyscy w Armii Krajowej.
Aresztowanie Staszka
Dwa lata od jego powrotu z obozu jenieckiego minęły szybko! Był z nami zbyt krótko. W nocy z 24 czerwca 1942 roku wtargnęło do mieszkania gestapo i zabrało Staszka. Być może ktoś na niego doniósł, jako na uczestnika ruchu oporu, może został wydany przez kogoś niezdolnego oprzeć się torturom na śledztwie. W czasie tej świętojańskiej nocy było dużo aresztowań w Krakowie.
Stasiu przeszedł przesłuchanie na Pomorskiej, więzienie na Montelupich, po czym został przewieziony najpierw do obozu Auschwitz, a następnie w Hirschberg i Gross-Rosen. W czasie bardzo ostrej zimy 1945 roku Niemcy zagrożeni zbliżającą się Armią Sowiecką ewakuowali na zachód obozy koncentracyjne. Stasiu wraz z innymi współwięźniami przewieziony został otwartymi wagonami, lorami do obozu Nordhausen-Dora.
Mama z całą energią zaczęła szukać dróg ocalenia Stasia, lecz wszystkie okazały się zawodne. My, trzy siostry, przeżywałyśmy boleśnie rozłąkę ze Stasiem; był to dla każdej z nas straszny cios, bo kochaliśmy się bardzo. Od Stasia dostawałyśmy regularnie listy – była w nich tęsknota i niepokój o nas, a w ostatnim, napisanym prywatnie, przed Nowym Rokiem 1945, także nadzieja rychłego połączenia się z nami.
Aresztowanie Mamy
W czasie okupacji niemieckiej mieszkała u nas rodzina Ojca z Inowrocławia. Musieli wyjechać z województwa poznańskiego, które Niemcy wcielili do Rzeszy. Z Poznania przyjechała też do Mamy jej bliska koleżanka z mężem, młode małżeństwo z Przemyśla, a także kilka znajomych par z Krakowa. Wcześniej zostali oni wyrzucani mieszkań udostępnionych Niemcom. Wspomniani przebywali w różnym czasie po parę miesięcy lub lat i powoli znajdowali sobie lepsze warunki. Mieszkali też u nas ukrywający się akowcy konspiratorzy. Przez pewien czas ukrywała się u nas także młoda Żydówka oraz uciekinier z Oświęcimia, znany po wojnie krakowski lekarz.
Na początku lat czterdziestych przyjęła Mama do mieszkania trzech młodych Ślązaków. Być może uciekli oni ze Śląska przed wcieleniem do armii niemieckiej i czekali na kontakt na przejście na Zachód. Pewnego dnia zniknęli i nie dali o sobie znać. Jesienią 1942 roku gestapo przyszło w nocy do nas i zaaresztowało Mamę za ich ukrywanie. Po przesłuchaniu na Pomorskiej przesiedziała w więzieniu na Montelupich 6 tygodni. Gdy pewnego dnia usłyszała otwieranie celi i zobaczyła gestapowca, który ją wcześniej aresztował, była już przygotowana na transport do Oświęcimia. Wspomina Maria Zaczek:
„Stał się jednak największy cud mego życia. Działając w natchnieniu, wiedziona jakby nadludzką siłą wewnętrzną weszłam bez lęku na Gestapo, dotarłam do gestapowca, który Mamę aresztował, i otrzymałam największy dar nieba, jaki mogłam sobie wyobrazić: obietnicę zwolnienia Mamy. Obietnicę dokładnie spełnioną; w wyznaczonym dniu i miejscu Mama została przywieziona. Jak mówiła, usłyszała otwieranie celi, myślała, że to już wyjazd do Oświęcimia, a zobaczyła gestapowca, który ją aresztował i tylko powiedział: Proszę się ubierać, córka czeka” (Pisane miłością, s. 73).
Losy wojenne Ojca
Jak później dowiedziałyśmy się, Ojciec we wrześniu 1939 roku ciężarówką dojechał do Przemyśla. Przejeżdżając przez Rzeszów, Ojciec wstąpił do swojej matki i brata Witolda Czarnka. Siódmego września zgłosił się w Kadrze Zapasowej 10. Szpitala Okręgowego. Komendant Kadry, lekarz, pułkownik Twaróg mianował Ojca komendantem Szpitala Wojskowego w Przemyślu.
Ojciec spotkał tam swego krewnego, podchorążego rezerwy młodego lekarza Stanisława Niewiadomskiego, który z kadry krakowskiej 5. Szpitala Okręgowego przydzielony był jako lekarz lotniczy do 10 Szpitala w Przemyślu. 8 września wydany został rozkaz ewakuacji całej Służby Zdrowia z Przemyśla w kierunku na Tarnopol, gdzie wszyscy lekarze mieli się meldować u generała Jana Kołłątaja Strzednickiego. Stanisław Niewiadomski został przydzielony do szpitala polowego w Busku pod Tarnopolem, gdzie komendantem miał być Ojciec.
Ewakuacja szpitala odbywała się samochodami ciężarowymi. W czasie ewakuacji Ojciec i kuzyn zgubili się. Dalsze etapy drogi na Buczacz to miejscowości: Błyszczywody, Żółkiew, Krasne-Busk, Złoczów, Jezierna. Podaję to zgodnie z dzienniczkiem Jana Zienkiewicza, znalezionym w Katyniu: zanotował bowiem, że w dniu 11 września szedł z ppłk Czarnkiem do Żółkwi i zatrzymali się w Błyszczywodach. Z notatek pamiętnika w następnych dniach września można sądzić, że wspólną była również ich dalsza droga. Za Tarnopolem w dniu 17 września o godz. 4.30 nad ranem kolumna ewakuacyjna oddziałów wojskowych wraz ze Służbą Zdrowia została otoczona przez oddziały sowieckie zmotoryzowane z białymi flagami na czołgach. Gen. Kołłątaj przeszedł wzdłuż kolumny ewakuacyjnej Służby Zdrowia i powiedział: „Panowie, proszę nie strzelać, wojska sowieckie idą nam z pomocą”. Potem nasi zostali rozbrojeni, wzięci do niewoli, zapędzeni do starej cegielni, gdzie spędzili noc. Stamtąd zostali wyprowadzeni z powrotem do Tarnopola, do więzienia. Po dwóch następnych dniach wyruszyli o czwartej rano piechotą, konwojowani przez Oddział NKWD, pod bagnetami, granatami i pepeszami do Wołoczysk, gdzie dotarli dopiero w nocy po 55 kilometrach marszu.
W Wołoczyskach Ojciec ponownie spotkał się ze Stanisławem Niewiadomskim. Po dwóch dniach przebywania pod gołym niebem, 22 września jeńcy wywiezieni zostali pociągiem w głąb Rosji. Jechali ze stacji Wołoczyska w wagonach towarowych stłoczeni, na stojąco, przez 9 dni w kierunku Połtawy, Charkowa, przez Kijów. Przed Charkowem, na stacji Hanówka, jeńcy zostali wysadzeni i piechotą doprowadzeni do starego kołchozu ze starą cerkwią, Kozielszczyny, otoczonego drutami kolczastymi. Lekarzom, uważanym przez Sowietów za wyzyskiwaczy klasy pracującej, wyznaczono najgorsze pomieszczenia. Zakwaterowano ich, podobnie jak i innych oficerów, w starych chlewniach. Policjantów zakwaterowano w namiotach, a pozostałych żołnierzy i podoficerów na piętrowych pomieszczeniach w barakach i cerkwi. Były wtedy mrozy i głęboki śnieg. Lekarzy w tym obozie było 273, a aptekarzy 17. Codziennie dwukrotne odliczanie, czyli tzw. perykliczki pozwoliły dr Niewiadomskiemu zapamiętać liczbę ludzi w grupie lekarskiej. Według przekazu kuzyna, Ojciec był bardzo aktywny, organizował pomoc lekarską. Lekarze pracowali w ambulatoriach w barakach:
„Pewnego razu lekarze otrzymali porcje najwyraźniej zepsutych śledzi [było to w obozie przejściowym Kozielszczyna, przyp. AdB]. Wygłodniali mężczyźni nie chcieli się wyrzekać istotnego składnika racji żywnościowej, ale jednocześnie obawiali się zatrucia pokarmowego. Już mieli wyrzucić śledzie, gdy doktor Czarnek wpadł na pomysł, by wymoczyć je w roztworze nadmanganianu potasu. Był to typowy środek dezynfekcyjny używany w całej Europie Wschodniej i lekarze mieli go przy sobie w dużej ilości. Koledzy Czarnka z ochotą przystali na propozycję i ryby zostały wymoczone, a mieszkańcy zagrody dla świń zjedli obiad bez wybrzydzania i bez żadnych przykrych następstw” (A. Paul, Katyń, s. 71).
Kuzyn Niewiadomski wspominał również inicjatywę Ojca dotyczącą zorganizowania polowego szpitala w obozie przejściowym w Kozielszczynie:
„Władze obozu wyraziły zgodę i wkrótce do zagrody dostarczono trochę lekarstw oraz kleszcze dentystyczne. Nie mogło to pomóc w zwalczaniu olbrzymiej plagi wszy, która najbardziej dokuczała jeńcom. (…) Po wielu zabiegach władze obozu dostarczyły środki owadobójcze oraz kilka ogromnych drewnianych kadzi z metalowymi nakrywami, w których można było przeprowadzać kąpiele odkażające. Masowe kąpiele odbyły się pod czujnym nadzorem doktora Czarnka (A. Paul, Katyń, s. 71 – 72).
W obozie tym było ogółem około 15 tysięcy jeńców, w tym około 400 policjantów. 15 października jeńcy zorganizowali w konspiracji mszę świętą, odprawioną w chlewni przez kapelana wojskowego ks. Jana Ziółkowskiego.
27 października Sowieci przekazali władzom niemieckim 2 transporty żołnierzy, podchorążych, podoficerów po około 1200 ludzi do wymiany. W transporcie znalazło się 6 lekarzy podchorążych, w tym kuzyn Ojca, dr Stanisław Niewiadomski. Bardzo chciał zostać z Ojcem, by się Nim, wiele starszym od siebie, opiekować, lecz władza obozu na to się nie zgodziła.
W grudniu 1939 roku otrzymałyśmy od Ojca z Kozielska jeden jedyny list, datowany 20 listopada. Wyrażał w nim nieśmiałą nadzieję, że na święta Bożego Narodzenia może będziemy razem.
7 kwietnia 1940 roku rano grupa 92 osób, w której znajdował się Ojciec i m.in. generałowie Minkiewicz, Smorawiński, Bohaterowicz, płk Stefanowski, mjr Solski, opuściła obóz w Kozielsku. O godz. 6.55 – według notatek majora Solskiego – wsadzono jeńców do wagonów więziennych, a po dwóch nocach jazdy i długich przestojów pociągu, w dniu 9 kwietnia przed piątą rano wyprowadzono oficerów z wagonów i karetką więzienną rozpoczęto przewożenie do lasu katyńskiego.***
***Podane szczegóły pierwszych tygodni wojny w życiu mego Ojca oparłam na relacjach ustnych, przekazanych nam jeszcze w czasie wojny przez doktora Stanisława Niewiadomskiego, po jego powrocie z rocznej niewoli niemieckiej. Drugim źródłem o którym wspominałam, to notatki Jana Zienkiewicza wydobyte w czasie ekshumacji, a zebrane wraz z innymi w książce Pamiętniki znalezione w Katyniu, wyd. II rozszerzone, Paris – Warszawa 1990, ia (str. 188 – 190). Trzecie wreszcie źródło, dotyczące ostatnich dni i godzin życia Ojca to dziennik majora Solskiego znaleziony przy ekshumacji jego zwłok w Katyniu w 1943 r. Ojciec znajdował się bowiem na tej samej liście wywózki z Kozielska (015/2 poz. 9), co gen. Smorawiński (015/2 poz. 6), o którym mjr Solski wspomina, że jechał w tym samym co on transporcie.
Inne ofiary wojenne
Brat naszego Ojca, Witold, także padł ofiarą tej okrutnej wojny:
Kiedy trwała masakra w Lesie Katyńskim, na okupowanych przez Niemców ziemiach Polski zaczęły się masowe aresztowania wśród inteligencji. Jednym z aresztowanych był jedyny, młodszy brat doktora Czarnka, Witold, znany rzeszowski adwokat. (…) Wiosną 1940 roku został aresztowany i zabrany do Auschwitz. Miał wtedy 51 lat. Z powodu braku miejsca wraz z 500 innymi więźniami został przewieziony do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen pod Berlinem. (…) Niewolnicza praca w Sachsenhausen szybko wyniszczyła organizm Witolda. Ciężko pracował za głodowe racje żywnościowe, podobnie jak inni więźniowie musiał biegać z workami z cementem o wadze ponad 50 kg, przenosząc je z barek na rzece na place budowy. Sadystyczni strażnicy często bili więźniów, którzy nie mogli dostosować się do surowego regulaminu. Jesienią 1940 roku Witold został uderzony przez strażnika tak, że upadł twarzą w błoto. Strażnik stanął mu na szyi, wgniatając go głębiej w maź. Po kilku minutach Witold utonął” (A. Paul, Katyń, s. 143 – 144).
Pośrednimi ofiarami II wojny światowej były też matka naszego Ojca, Anna
Czarnkowa z domu Niewiadomska oraz dwie Jego siostry: Grażyna Czarnkówna i Aldona Müller Czarnek. Babcia nasza wraz z najmłodszą córką Grażyną przeniosły się wiosną 1939 roku z Krakowa do Rzeszowa. Słychać już było wtedy pogróżki rządu niemieckiego wobec Polski i inne zwiastuny wojny. W Krakowie mieszkały prawie całe życie, ale Rzeszów wydawał się bezpieczniejszy, bo dalej od granicy z Niemcami. Ponadto miały tam zapewnione mieszkanie w domu Witolda, drugiego syna Babci. W 1941 roku obie zachorowały na dyzenterię, czerwonkę. Do ich pielęgnowania nadjechała z pomocą najstarsza córka Aldona. Wszystkie trzy zmarły w jednym miesiącu, w październiku tegoż roku. Aldona osierociła trójkę dorastających dzieci i męża.
Siostry Mamy: Irena i Zofia wraz z mężem zmarli jeszcze w czasie I wojny światowej, zaś matka Mamy, Olimpia Czaplińska, kilka lat po jej zakończeniu. Ojciec Mamy, Emil, po śmierci żony Olimpii przebywał z nami do końca swego życia. Umarł w 1929 roku, kiedy mieszkaliśmy w Zakopanem. W 1939 roku z rodziny Mamy żyła tylko córka jej siostry Zofii – Antonina (Tosia). Sierotą przez kilka lat opiekowała się babcia Czaplińska, która zaadoptowała Tosię. Po śmierci babci Czaplińskiej w 1924 roku Tosia pobierała dalej naukę jako pensjonariuszka szkół zakonnych. W 1939 roku była już dyplomowaną pielęgniarką w jednym ze szpitali w Warszawie. Na skutek wybuchu II wojny światowej szpital został ewakuowany i jego pracownicy dotarli do Lwowa. Tam już byli Sowieci i Antonina została wraz z tysiącami Polaków wywieziona w głąb Rosji. Miała wtedy 26 lat. Na zesłaniu została dołączona do grupy Polaków pracujących w lesie przy ścince drzew. Zima była wtedy bardzo mroźna. Tosia niejednokrotnie naraziła się swoim „opiekunom”, strażnikom, za co była karana długotrwałym więzieniem, gdzie zimno i szczury dawały się we znaki. Szczęśliwie dla niej i wielu innych Polek i Polaków, będących w podobnej sytuacji, umowa Sikorski – Majski, podpisana w 1941 roku, dawała swobodę poruszania się Polakom po Rosji i formowania oddziałów Wojska Polskiego. Antonina zdążyła do Andersa. Nie wiemy, jaką przebyła drogę do Buzułuku i w jaki formie tam dotarła. Włączona do Armii Polskiej została żołnierzem Polskich Sił Zbrojnych. Jako siostra Czerwonego Krzyża pielęgnowała rannych w szpitalach wojennych na szlaku Iran, Irak, Palestyna i Szkocja. Po kilkuletnim pobycie w Londynie wróciła do Polski. Zmarła nagle na serce w Krakowie, w wieku 60 lat w 1974 roku.
Koniec wojny
Przez całe lata, od początku wojny najważniejszy dla nas był problem życia Ojca i Brata. Gdy wojna się skończyła, z dnia na dzień oczekiwaliśmy nadaremnie na powrót Stasia. W maju 1945 roku z wiadomością o jego śmierci dotarł do nas, zniszczony życiem, stary człowiek, Żyd. Powiedział nam, że nasz Brat zmarł 6 maja 1945 roku, już po wejściu Amerykanów. Byli razem w obozie Nordhausen Dora, leżeli na sąsiednich pryczach kamiennych z wiązką słomy. Na następny dzień „łóżko” było puste. Stasia już nie było na świecie, nie doczekał się powrotu do domu. Nie mogłyśmy Mamie powiedzieć tej strasznej prawdy i dopiero po roku została odprawiona żałobna msza święta.
Teraz zostało już tylko oczekiwanie na powrót Taty. Od Ojca przyszedł jeden jedyny list z obozu w Kozielsku: pisany w listopadzie, dotarł w grudniu 1939 roku. Potem przez lata cisza, przerwana w kwietniu 1943 roku informacją w „Gońcu Krakowskim” o zamordowaniu przez NKWD polskich oficerów w Katyniu. Ogłoszono listę nazwisk, ale Ojca nie było na tej liście. Można było jeszcze wierzyć, że ocalał. Mama poszukiwała Go przez wszystkie możliwe instytucje: Polski Czerwony Krzyż, a także Międzynarodowy Czerwony Krzyż, ale żadnego znaku o Jego życiu nie uzyskała.
Pisze Magdalena Pogonowska:
„Przez wszystkie lata wojny Mama modliła się i oczekiwała powrotu naszego Ojca i brata. Kochała ich miłością żarliwą, nieustanną; miałam wrażenie, że czeka na nich w każdej sekundzie każdego dnia. Jej cierpienie było niezmierne, gdy z końcem wojny stało się pewne, że nigdy nie wrócą. Jej ból trwał wiele lat, chyba do końca jej życia” (Pisane miłością, s. 68)
Życie, choć niepozbawione dobrych i tragicznych momentów, toczyło się dalej w nieprzyjaznej rzeczywistości Polski Ludowej. Wszystkie trzy córki naszej Mamy skończyłyśmy studia na Uniwersytecie Jagiellońskim i założyłyśmy rodziny. Mamie przybyli zięciowie, wnuczki i wnuki.
Nasza Mama, Janina Czarnek, zmarła w 1980 roku i nie doczekała się oficjalnej informacji o losie tragicznym swego męża, ppłk Zbigniewa Czarnka. Listy wysyłkowe na śmierć w Katyniu przywiózł z Moskwy generał Wojciech Jaruzelski dopiero w 1990 roku.