Witold Aleksander Klarner

Witold Klar­ner z rodzeń­stwem (pierw­szy z prawej)

 

Ze wspo­mnień o rodzi­nie Klar­ne­rów spi­sa­nych po woj­nie przez

Zbi­gnie­wa Klar­ne­ra, stry­jecz­ne­go brata Witol­da Klarnera

 

Trze­cim dziec­kiem Alfon­sa i Julii Klar­ne­rów był Witold Alek­san­der, zamor­do­wa­ny w 1940 roku w Katy­niu. Tabli­ca pamiąt­ko­wa ku uczcze­niu jego pamię­ci znaj­du­je się na zewnątrz kościo­ła św. Karo­la Boro­me­usza na Powąz­kach w War­sza­wie, w gru­pie tablic poświę­co­nych pomor­do­wa­nym w Związ­ku Radzieckim.

W 1915 roku Witold wyje­chał z rodzi­ną do Moskwy. Tam cho­dził do Szko­ły Pol­skie­go Komi­te­tu Pomo­cy Ofia­rom Wojny, lecz szko­ły tej nie ukoń­czył wobec powro­tu ich wszyst­kich do War­sza­wy w 1918 roku. Tu kon­ty­nu­ował naukę w Szko­le Real­nej im. Sta­ni­sła­wa Sta­szi­ca, ufun­do­wa­nej przez Sto­wa­rzy­sze­nie Tech­ni­ków. Do tego gim­na­zjum cho­dzi­ło kolej­no sze­ściu małych Klar­ne­rów. Tam Witold jako pierw­szy z tego klanu Klar­ne­rów zdał matu­rę w 1921 roku. Potem zdał egza­min na Wydział Lądo­wy Poli­tech­ni­ki War­szaw­skiej, który ukoń­czył jako inży­nier w 1927 roku. Odbył obo­wiąz­ko­wą służ­bę woj­sko­wą, koń­cząc ją w stop­niu pod­po­rucz­ni­ka rezerwy. 
Był to okres krót­kiej pro­spe­ri­ty gospo­dar­czej, gdy pra­co­wał kolej­no na kilku posa­dach, aż nad­szedł kry­zys trwa­ją­cy od 1930 do 1935 roku.

Witold był bar­dzo zdol­ny, pełen ini­cja­ty­wy, umie­ją­cy świet­nie orga­ni­zo­wać. A przy tym towa­rzy­sko był bar­dzo miły, pełen humo­ru. Latem – jak to w budow­nic­twie – był zawsze ogrom­nie zaję­ty, lecz zimą korzy­stał z wol­niej­sze­go czasu i chęt­nie wyry­wał się na narty, wyjeż­dżał na „deski” cho­ciaż­by na krót­ko do Zwar­do­nia, Szczyr­ku czy na Babią Górę. Gdy miał nieco wię­cej czasu, do Zako­pa­ne­go, w Tatry, gdzie śnie­gi były lep­sze i leża­ły dłu­żej. A gdy luzy były jesz­cze więk­sze, jechał do Cor­ti­ny d’Ampezzo w Dolomitach.

Witold umiał dobrze, pew­nie jeź­dzić na nar­tach. Kochał i znał góry oraz ich kapry­sy. Lecz potra­fił sobie z nimi radzić – nawet w bar­dzo trud­nych sytu­acjach. Nie­raz prze­ży­wa­li­śmy z nim cie­ka­we momen­ty. Kie­dyś zimą wybra­li­śmy się z Hali Gąsie­ni­co­wej na Żółtą Tur­nię pod­czas koń­czą­ce­go się hal­ne­go wia­tru. Póki byli­śmy niżej, jesz­cze to jakoś szło. Przy­cho­dzi­ły wpraw­dzie potęż­ne podmu­chy wia­tru, lecz zaparł­szy się kij­ka­mi w śnie­gu, można było utrzy­mać się na nogach. Gdy jed­nak zna­leź­li­śmy się wyżej, halny miot­nął na nas kawał­ka­mi lodu nie­raz więk­szy­mi od cegły, odbi­ja­ją­cy­mi się od śnie­gu do wyso­ko­ści nawet ponad metra. Trze­ba było rato­wać się bły­ska­wicz­ny­mi uni­ka­mi. Gdy podmu­chy wia­tru osła­bły, ucie­ka­li­śmy stam­tąd, ile było sił do usta­nia na deskach – byle niżej, byle prędzej.
Innym znowu razem pod­czas ogrom­nej wichu­ry, przy bar­dzo niskiej tem­pe­ra­tu­rze, zna­leź­li­śmy się na Kaspro­wym. W budyn­ku kolej­ki tłum. Zewnątrz niko­go, tylko sły­chać wycie wia­tru. Gło­śni­ki zapra­sza­ły do zjaz­du kolej­ką, bo wkrót­ce mogła prze­stać cho­dzić – ale co? My mamy zjeż­dżać kolej­ką? Jesz­cze nigdy to się nie przy­da­rzy­ło. Na butach pode­szli­śmy na szczyt – tam nie mogli­śmy zało­żyć nart – tak wiało. Wresz­cie ruszy­li­śmy na Gorycz­ko­wą – pro­sty zjazd. Ale wichu­ra wydmu­cha­ła cały śnieg z gór­nej par­tii i prze­nio­sła go do dol­ne­go kotła. Świe­żu­teń­ki puch był tam tak deli­kat­ny, iż cza­sem zapa­da­li­śmy się na nar­tach po pachy i same­mu nie można było się wydo­być. W rezul­ta­cie ten łatwy nor­mal­nie zjazd, zabie­ra­ją­cy kilka minut, trwał ponad godzi­nę. Przez cały czas byli­śmy jedy­ny­mi zjeż­dża­ją­cy­mi na Goryczkową.
Witold świet­nie orien­to­wał się w ryzy­ku zwią­za­nym z taki­mi zjaz­da­mi, zawsze można było na nim pole­gać. Był zna­ko­mi­tym towa­rzy­szem wszel­kich wypraw.