Miżołębski Marian

podporucznik

Marian Miżo­łęb­ski uro­dził się 2 sierp­nia 1911 roku w Lubli­nie. Ukoń­czył pię­cio­let­nie Pań­stwo­we Męskie Semi­na­rium Nauczy­ciel­skie im. Juliu­sza Sło­wac­kie­go w Lubli­nie. Po zło­że­niu obo­wią­zu­ją­ce­go nauczy­cie­li przy­rze­cze­nia uzy­skał dyplom nauczy­cie­la szkół powszech­nych. Od 1 wrze­śnia 1933 roku zatrud­nio­ny został przez Inspek­to­ra Szkol­ne­go Miej­skie­go w Lubli­nie jako nauczy­ciel w Szko­le Powszech­nej nr 4 w Lublinie.

Po dwóch latach pracy w lubel­skiej szko­le odde­le­go­wa­ny został przez Inspek­to­ra Szkol­ne­go Lubel­skie­go w Lubli­nie jako kie­row­nik Szko­ły Powszech­nej I stop­nia do miej­sco­wo­ści Dębsz­czy­zna, małej miej­sco­wo­ści w powie­cie lubelskim.
Tutaj cie­szył się ogrom­ną sym­pa­tią miesz­kań­ców i swo­ich uczniów. Doce­nia­ny był rów­nież przez wła­dze szkol­ne i rodzi­ców dzie­ci za pracę edu­ka­cyj­ną. Kochał dzie­ci. Mają­cym pro­ble­my w nauce po zaję­ciach poma­gał w swoim domu w odra­bia­niu lek­cji. Codzien­nie rano grupa miej­sco­wych dzie­ci cze­ka­ła przed jego domem, aby razem ze swoim panem kie­row­ni­kiem pójść do szko­ły. Była też rywa­li­za­cja mię­dzy ucznia­mi, kto w danym dniu będzie niósł tecz­kę ulu­bio­ne­go nauczy­cie­la. Po lek­cjach, odpro­wa­dza­ły swo­je­go pana do domu dziew­czyn­ki, aby pozo­stać tu chwi­lę i poba­wić się z kil­ku­na­sto­mie­sięcz­nym dziec­kiem swo­je­go nauczyciela.

Był uzdol­nio­ny arty­stycz­nie: śpie­wał, grał na skrzyp­cach i man­do­li­nie, zaj­mo­wał się gra­fi­ką, malo­wał obra­zy. Nie był mu obcy sport. W zimie upra­wiał nar­ciar­stwo bie­go­we, w lecie orga­ni­zo­wał mecze siat­ków­ki i inne gry spor­to­we. Był w tej miej­sco­wo­ści, nie­ma­ją­cej wów­czas żad­nych roz­ry­wek ani środ­ków prze­ka­zu, amba­sa­do­rem kultury.

W skrom­nych salach szkol­nych orga­ni­zo­wał spo­tka­nia i przed­sta­wie­nia. Dla rezer­wi­stów woj­sko­wych zor­ga­ni­zo­wał ofi­cjal­ne Koło Mło­dych Strzel­ców, gdzie mło­dzi męż­czyź­ni odby­wa­li ćwi­cze­nia strze­lec­kie. Kilku spo­śród nich rekru­to­wa­ło się w póź­niej­szym okre­sie na człon­ków Armii Kra­jo­wej i Bata­lio­nów Chłopskich.

Był ofi­ce­rem rezer­wy. W poprzed­nich latach odbył kilka prze­szko­leń wojskowych:

  • w 1932 roku II stop­nia w 8. Pułku Pie­cho­ty Legio­nów w Lublinie,
  • w 1934 roku 4‑miesięczny Dywi­zyj­ny Kurs Pod­cho­rą­żych Rezer­wy przy 9. Pułku Pie­cho­ty Legio­nów w Zamościu,
  • w 1935 roku 6‑tygodniowe szko­le­nie woj­sko­we, po czym otrzy­mał nomi­na­cję na sto­pień pod­po­rucz­ni­ka i prze­nie­sio­ny został do rezerwy.

W lipcu 1939 dostał roz­kaz sta­wie­nia się na kolej­ne szko­le­nie do 7. Pułku Pie­cho­ty w Cheł­mie. Żegna­jąc się, do pła­czą­cej swej kil­ku­na­sto­mie­sięcz­nej córki powie­dział: „Nie płacz, córecz­ko, tata nie­dłu­go wróci”. Tej obiet­ni­cy nie było mu jed­nak dane spełnić…
W chełm­skiej jed­no­st­ce szko­le­nie trwa­ło trzy tygo­dnie; ponie­waż mię­dzy­na­ro­do­wa sytu­acja poli­tycz­na sta­wa­ła się napię­ta, nie został zwol­nio­ny do rezer­wy, lecz otrzy­mał prze­nie­sie­nie do 44. Pułku Legii Ame­ry­kań­skiej w Równem. 
Do żony wysłał stąd kilka listów. Pisał, że kocha woj­sko, ma zdy­scy­pli­no­wa­nych pod­ko­mend­nych i choć jest to czas waka­cji i wypo­czyn­ku, jego obo­wiąz­kiem jest służ­ba ojczyź­nie. Z cza­sem jed­nak, kiedy sytu­acja sta­wa­ła coraz bar­dziej nie­bez­piecz­na, wyra­żał obawy co do dal­sze­go losu swo­je­go i ojczy­zny. W jed­nym z listów pisał do żony:

„Dzie­je się coś nie­do­bre­go. Pozo­sta­ję nadal w jed­no­st­ce, ale obo­wią­zek wobec ojczy­zny to rzecz naj­waż­niej­sza. Nie martw się. Bóg mną pokie­ru­je, że wszyst­ko będzie dobrze. Kiedy to nastą­pi, nie wiem”.

W kolej­nym liście pisał:
„Czy Danu­sia (córka) wspo­mi­na ojca? Nie­pręd­ko go ona zoba­czy. Zapo­mni może, będzie się bała i ucie­ka­ła jak od obce­go. Poka­zuj jej mój por­tret w woj­sko­wym mun­du­rze i mów, że to jest jej tata. Żeby nie zapo­mnia­ła ojca, żeby się nie bała, jak wrócę. Ale kiedy to nastą­pi, to tylko Bóg jeden wie…”

Pod koniec sierp­nia 1939 roku napi­sał do żony list z proś­bą o przy­jazd do Rów­ne­go. Żona z córką poje­cha­ły odwie­dzić męża i ojca. Z poby­tu w Rów­nem pozo­sta­ła bez­cen­na pamiąt­ka – wspól­ne zdję­cie. Tam zasta­ła ich wia­do­mość o wybu­chu II wojny światowej. 
44. Pułk Legii Ame­ry­kań­skiej, wcho­dzą­cy w skład 13. Dywi­zji Pie­cho­ty, gdzie słu­żył ppor. Miżo­łęb­ski, 3 wrze­śnia 1939 roku wyru­szył na zachod­nią pło­ną­cą gra­ni­cę Pol­ski wal­czyć z Niem­ca­mi. Wal­czył na szla­ku Toma­szów Mazo­wiec­ki – Toma­szów Lubel­ski. To tam, po sowiec­kiej agre­sji 17 wrze­śnia 1939 na Pol­skę, ppor. Miżo­łęb­ski ujęty został przez czer­wo­no­ar­mi­stów i jako jeniec wojen­ny wywie­zio­ny do jeniec­kie­go obozu NKWD w Kozielsku.

W listo­pa­dzie 1939 roku z koziel­skie­go obozu wysłał do żony jeden list. Krót­ki, lako­nicz­ny. Pisał, że jest zdrów, i zada­wał wiele pytań o los pozo­sta­wio­nej żony i małej córki. Nie skar­żył się na los, nie opi­sy­wał swo­jej jeniec­kiej sytu­acji, gdyż tak jak wszy­scy jego obo­zo­wi towa­rzy­sze dosko­na­le wie­dział, że kore­spon­den­cja jest cen­zu­ro­wa­na przez NKWD. Kolej­nych listów z koziel­skie­go obozu nie było – nie­wy­klu­czo­ne, że zosta­ły przez NKWD zatrzy­ma­ne. Przez ponad trzy lata od ppor. Miżo­łęb­skie­go nie było żad­nych infor­ma­cji. Kore­spon­den­cja wysy­ła­na na adres obozu wra­ca­ła z przy­bi­tą na koper­cie pie­cząt­ką RETOUR-PARTI. Zna­czy­ło to, że adre­sa­ta w obo­zie nie ma.

Po dłu­gim cza­sie nie­wie­dzy o losie Pola­ków osa­dzo­nych w jeniec­kich obo­zach NKWD, 13 kwiet­nia 1943 roku radio Ber­lin poda­ło ofi­cjal­ny komu­ni­kat o odkry­ciu przez Niem­ców w lesie katyń­skim maso­wych gro­bów pol­skich ofi­ce­rów, jeń­ców obozu w Koziel­sku. W Katy­niu pra­co­wa­ła Komi­sja Eks­hu­ma­cyj­na Czer­wo­ne­go Krzy­ża, iden­ty­fi­ku­jąc wydo­by­wa­ne z dołów śmier­ci szcząt­ki. Suk­ce­syw­nie każ­de­go dnia, na łamach wyda­wa­nych w Pol­sce nie­miec­kich dzien­ni­ków publi­ko­wa­ne były nazwi­ska ofiar.

O śmier­ci ppor. Miżo­łęb­skie­go żona dowie­dzia­ła się 29 maja 1943 z tzw. gadzi­nów­ki „Nowy Głos Lubel­ski”. Mimo nieco znie­kształ­co­ne­go nazwi­ska, imię i zna­le­zio­ne pod­czas eks­hu­ma­cji rze­czy w kie­sze­niach mun­du­ru potwier­dza­ły toż­sa­mość ppor. Miżo­łęb­skie­go (nr z eks­hu­ma­cji 1638). Żona jed­nak nie wie­rzy­ła w tę śmierć, nie przyj­mo­wa­ła do wia­do­mo­ści, sądząc, że to pomył­ka, ktoś o podob­nym nazwi­sku. Jesz­cze przez kilka lat ocze­ki­wa­ła na powrót męża.

W komu­ni­stycz­nej Pol­sce spra­wa zbrod­ni doko­na­nej przez NKWD na pol­skich jeń­cach była tema­tem zaka­za­nym. Słowo KATYŃ sta­ra­no się także wykre­ślić ze zbio­ro­wej pamię­ci naro­do­wej Polaków.

Po zmia­nach poli­tycz­nych w 1989 roku w Pol­sce i Rosji roz­po­czął się pro­ces wyja­śnia­nia spra­wy Zbrod­ni Katyń­skiej. 50 lat po doko­na­nym mor­dzie, 13 kwiet­nia 1990 roku pre­zy­dent Rosji Micha­ił Gor­ba­czow, przy­zna­jąc odpo­wie­dzial­ność NKWD za doko­na­ną zbrod­nię, prze­ka­zał pre­zy­den­to­wi Pol­ski Woj­cie­cho­wi Jaru­zel­skie­mu plik doku­men­tów, w tym imien­ne listy wywo­zo­we pol­skich jeń­ców z obo­zów do miejsc kaźni. 
Na NKWD-owskiej liście wywo­zo­wej z Koziel­ska do Katy­nia nr 017/1 nazwi­sko ppor. Maria­na Miżo­łęb­skie­go figu­ru­je pod poz. 97 (tecz­ka oso­bo­wa nr 3782). Do Katy­nia wywie­zio­ny został mię­dzy 7 a 13 kwiet­nia 1940 roku i tam bestial­sko zamor­do­wa­ny. Miał 28 lat. Spo­czy­wa w brat­niej mogi­le, praw­do­po­dob­nie drugiej.

Ppor. Marian Miżo­łęb­ski decy­zją Mini­stra Obro­ny Naro­do­wej z dnia 5 paź­dzier­ni­ka 2007 roku awan­so­wa­ny został pośmiert­nie na sto­pień porucz­ni­ka Woj­ska Polskiego.

Nazwi­sko por. Maria­na Miżo­łęb­skie­go upa­mięt­nio­ne zosta­ło na Pol­skim Cmen­ta­rzu Wojen­nym w Katy­niu, w Kate­drze Polo­wej Woj­ska Pol­skie­go w War­sza­wie, na Sym­bo­licz­nej Mogi­le Katyń­skiej na cmen­ta­rzu woj­sko­wym w Lubli­nie, przy Dębie Katyń­skim posa­dzo­nym przy Szko­le Pod­sta­wo­wej nr 1 im. ks. Sta­ni­sła­wa Konar­skie­go w Lubli­nie oraz na gro­bie rodzin­nym, gdzie spo­czy­wa żona zamordowanego.

Pamięć o por. Miżo­łęb­skim jest żywa. Pamię­ta o nim rodzi­na, a także szko­ła, która m.in. przy Dębie Katyń­skim rok­rocz­nie w kwiet­niu orga­ni­zu­je uro­czy­sto­ści katyńskie.

Mate­ria­ły opra­co­wa­ła i prze­ka­za­ła córka, Danu­ta Malon