Mieczysław Strogulski

Mie­czy­słw Stro­gul­ski z żoną Marią i cór­ka­mi Jadwi­gą i Henryką

 

 

Wstęp do książ­ki Toma­sza Stro­gul­skie­go Gra­na­to­wa armia
Opole 2000

 

Bywa­ją w moim życiu chwi­le zadu­my i reflek­sji, kiedy „prze­no­szę moją duszę utę­sk­nio­ną do tych pagór­ków leśnych, do tych łąk zie­lo­nych”, gdzieś na Kre­sach II Rze­czy­po­spo­li­tej i wta­piam się w wir życia jakie­goś kre­so­we­go mia­stecz­ka. Tam zaś spo­ty­kam Pana, Panie Poste­run­ko­wy. Ale zoba­czyw­szy Cię, cóż mógł­bym powie­dzieć o Tobie?

Podej­rze­wam, że jak więk­szość – nic, lub pra­wie nic! A czy­jaż to wina? Może tro­chę Twoja, Panie Poste­run­ko­wy, byłeś bowiem dys­kret­ny i nigdy nie mówi­łeś o sobie samym. Praw­do­po­dob­nie na to nie mia­łeś czasu. Odpo­wie­dzi Twoje były krót­kie, rze­czo­we, sta­ra­łeś się stresz­czać, uni­ka­jąc gadul­stwa. Prze­waż­nie mil­cza­łeś. A z resz­tą, jakże do Cie­bie można było się zbli­żyć, jakże podejść i poroz­ma­wiać z Tobą, skoro byłeś zaję­ty, skoro musia­łeś wytę­żać i sku­piać całą uwagę swą na tym, co się dzia­ło dookoła?

Wszy­scy zwra­ca­li się do Pana, Panie Poste­run­ko­wy, z całym mnó­stwem pytań, na które musia­łeś dać szyb­ką i traf­ną, a uprzej­mą odpo­wiedź. Nie można twier­dzić, aby ota­cza­ła Cię szcze­gól­na życz­li­wość, to też gdy przy­pad­kiem pomy­li­łeś się w odpo­wie­dzi albo gdy Ci się coś­kol­wiek nie udało, wywo­ły­wa­łeś uśmiech zło­śli­wy, pełen cichej, uta­jo­nej satys­fak­cji. Dla­te­go sądzę, że gdyby obce­so­wo spy­tał się ktoś o Twoje wła­sne spra­wy, o Cie­bie same­go, zaciął­byś się, zamknął na wszyst­kie spu­sty i oświad­czył, że takie pyta­nie nie nale­ży do rze­czy. Było cechą Twego zawo­du, że nie ujaw­nia­łeś się, że nie oka­zy­wa­łeś ani cha­rak­te­ru, ani tem­pe­ra­men­tu, ani sym­pa­tii, ani cie­ka­wo­ści, ani tęsk­no­ty. Szko­lo­ny w tym spe­cjal­nie, opa­no­wa­ny, spo­koj­ny, wyzby­wa­łeś się nie­ja­ko same­go sie­bie, sta­jąc się tylko zna­kiem, sym­bo­lem, czymś ode­rwa­nym, czymś zaklę­tym w ten sam zawsze kształt, w tę samą, znaną wszyst­kim na pamięć gra­na­to­wą sylwetkę.
Nie spo­czy­wa­jąc ani przez chwi­lę, sta­łeś wypro­sto­wa­ny, pozor­nie obo­jęt­ny, pozor­nie wyzu­ty z namięt­no­ści, z obaw, z pra­gnień. Sta­łeś i patrzy­łeś w milczeniu.

Koło Cie­bie, Panie Poste­run­ko­wy, prze­wa­lał się tłum ludz­ki, który obser­wo­wa­łeś, nie będąc na pozór ani uczu­cio­wo, ani rze­czo­wo zaan­ga­żo­wa­ny z żadną z tego milio­na spraw, jakie toczy­ły się po bruku mia­sta. W żadną, a jed­nak we wszyst­kie. Strze­głeś tego, aby się owe spra­wy nie zde­rza­ły na samym środ­ku jezd­ni. Rze­czą Twoją było toro­wać im swo­bod­ną drogę, nie­któ­re zaś wyłą­czać bły­ska­wicz­nie z ruchu. Spra­wy te były naj­roz­ma­it­sze, ulicą bowiem prze­wa­la­ła się praca, han­del, trud, chci­wość, wystę­pek, miłość, prze­moc, złość bez­myśl­na. O każ­dej porze dnia i nocy w bla­sku słoń­ca czy w stru­gach desz­czu, w mroku wie­czo­ru czy w opa­rach mgły.

Sytu­acja przed­sta­wia­ła się tak, że inni o Tobie, Panie Poste­run­ko­wy, nie wie­dzie­li pra­wie nic, pod­czas gdy Ty o nich wie­dzia­łeś o wiele wię­cej. Mia­łeś rolę obser­wa­to­ra, byłeś psy­cho­lo­giem doświad­czo­nym i, jak mnie­mam, wyra­bia­ła się w Tobie swo­ista filo­zo­fia, pewien szcze­gól­ny spo­sób patrze­nia na rze­czy tego świa­ta. Może się mylę, wyda­je mi się jed­nak, że filo­zo­fia Twoja, Panie Poste­run­ko­wy, była gatun­ko­wo tro­chę gorz­ka­wa. Postrze­ga­łeś, bada­łeś, wycią­ga­łeś wnio­ski, poznawałeś…
Mając z natu­ry tylko dwoje oczu, musia­łeś ich mieć sto.

Sto­jąc na poste­run­ku, nauczy­łeś się czy­tać w głę­bo­kim zwier­cia­dle ulicz­ne­go bruku. A w tym wypo­le­ro­wa­nym przez milio­ny stóp lustrze, prze­glą­da­ło się życie całe. Na tej lśnią­cej tafli bystre Twe oko, Panie Poste­run­ko­wy, umia­ło dostrze­gać wszyst­ko i wszyst­ko zana­li­zo­wać. Więc pra­wie nie­wi­docz­ny ślad nóg, więc błoto, więc krew…
Zna­łeś ludzi i Ty jeden w tysięcz­nym tłu­mie wie­dzia­łeś dużo o każ­dym nie­mal prze­chod­niu. Kla­sy­fi­ko­wa­łeś ich, dzie­li­łeś, nie­któ­rych nie spusz­cza­jąc z oka. Zbyt dużo wie­dząc, popa­da­łeś w zadumę.
Czy­sty, ele­ganc­ki, zapię­ty na ostat­ni guzik, sta­łeś wynio­śle i obo­jęt­nie w deszcz, mróz czy upał. Jakże do Cie­bie można było zbli­żyć się i pytać, skoro każde pyta­nie było­by wła­ści­wie nie­do­rzecz­ne. Na przy­kład gdy mróz się­gał 20 stop­ni, czy można było spy­tać: „Panie Poste­run­ko­wy, a nie jest Panu przy­pad­kiem zimno?”. Nie, bo uśmiech­nął­byś się i powie­dział, że owszem. 
A zresz­tą, po co było pytać, skoro i tak nie mógł Cię nikt zapro­sić na wódkę, bo prze­cież nie zszedł­byś z poste­run­ku, jak rów­nież nie przy­jął­byś szklan­ki wody. Po cóż więc ktoś miał wypy­ty­wać o takie głup­stwa, gdy wia­do­mo z góry było, że Ty jeden pośród tysię­cy musisz stać na zim­nie, czy w słoń­cu, że Ci nie wolno ogrzać się czy też w cie­niu poszu­kać ochło­dy. Ale gdy już zaczą­łem mówić o tym mro­zie i upale, to widzę, że wie­dział­bym coś o Panu, wie­dział­bym bodaj to, że było Panu zimno i było Panu gorą­co. To już coś.
Nie­kie­dy, co praw­da bar­dzo rzad­ko, spo­ty­ka­no Cię nie na służ­bie. Wycho­dzi­łeś z żoną na prze­chadz­kę, pro­wa­dząc za rękę dziec­ko. Więc teo­re­tycz­nie mógł­bym Cię zoba­czyć przed domem, na któ­re­go progu, gdy wró­ci­łeś po cięż­kich ośmiu albo dzie­się­ciu czy dwu­na­stu godzi­nach służ­by, żona wita­ła cię okrzy­kiem: „Jesteś! Wró­ci­łeś!” A dziec­ko rzu­ca­ło Ci się na szyję! Czyli zaczy­nam Cię pozna­wać lepiej Panie Posterunkowy!

Nie jestem ani pierw­szym, ani jedy­nym, który zain­te­re­so­wał się zagad­ką duszy poli­cjan­ta. Pisarz, Ste­fan Żerom­ski, już dosyć dawno temu zadał pyta­nie: „Ach panie poste­run­ko­wy, czemu masz smut­ną twarz?… Na tobie stoi, na tobie pole­ga cały ten oto wiru­ją­cy świat. Gdyby nie ty, spo­koj­ny a uważ­ny, sko­czy­li­by sobie do gar­dzie­li i skłę­bi­li się w jedno wężo­wi­sko żądz. Wydar­li­by ze sie­bie nawza­jem nie tylko szma­ty i bie­li­znę, ale wyłu­pi­li­by sobie oczy nawza­jem i z dygo­cą­cych wnętrz­no­ści wyszar­pa­li­by żywą duszę, ażeby ją w tym oto bło­cie ulicy roz­dep­tać noga­mi” [S. Żerom­ski, Przed­wio­śnie, Wro­cław 1982, s. 325].

Gdy cytu­ję słowa wiel­kie­go pisa­rza, coraz mniej dzi­wię się temu, że byłeś dla wszyst­kich zagad­ką, Panie Poste­run­ko­wy. Byłeś tajem­ni­czy, jak samo słowo „poli­cja”, słowo, na któ­rym kształ­cić się powin­no uczniów szkół dra­ma­tur­gii, ponie­waż ten wyraz miał tysią­ce odcie­ni, barw, akcen­tów. Raz był groź­ny, raz posęp­ny, raz cichy, kiedy indziej zno­wuż roz­pacz­li­wie gło­śny, a zawsze, zawsze inny. Roz­le­gał się nagle w mro­kach nocy, prze­ci­na­jąc ulicę woła­niem dłu­gim, prze­cią­głym, podob­nie jak ciszę lasu mąci głos ptaka, do któ­re­go gniaz­da trafi rabuś – puchacz. „Poli­cja­aaaa! Pol…”, odzy­wa­ło się raz i potem czy­jaś ręka dusi­ła to słowo na ustach woła­ją­ce­go tak, że tylko dźwięk „pol” mógł dojść do czy­ichś uszu. Mil­kło wszyst­ko i po krót­kiej pau­zie odzy­wał się gwizd, tupot kro­ków na bruku, uciecz­ka i pościg.

Kiedy indziej zno­wuż słowo to puka­ło led­wie dosły­szal­nie w drzwi. „Poli­cja”, wypo­wie­dzia­ne szep­tem, groź­ne było i twar­de. Towa­rzy­szył mu nie­kie­dy szyb­ki ruch ręki, która chwy­ta­ła za broń.
Ina­czej zupeł­nie brzmia­ło to słowo, gdy szli­ście w para­dzie. Chłop w chło­pa rosły, bar­czy­sty, mocny, aż dzwo­nił pod waszy­mi sto­pa­mi bruk. Mło­dzi, krzep­cy, masze­ro­wa­li­ście tak, że ludzie mówi­li – „poli­cja”. Jakby duma, jakby satys­fak­cja odzy­wa­ła się w tym gło­sie, które wzmac­nia­ło się i pod­wyż­sza­ło o jeden ton, gdy w ślad za pie­szym oddzia­łem jechał błysz­czą­cy szwa­dron we wspa­nia­łych kaskach, na pięk­nych, dorod­nych koniach.

Ale, ale… Bywa­ło tak, że gdy te same konie gnały środ­kiem ulicy, roz­pra­sza­jąc tłum, słowo to chry­pło na chwi­lę, po czym zdła­wio­ne, wci­śnię­te w gar­dło, wybu­cha­ło panicz­nym stra­chem, który zamia­tał całą jezd­nię sło­wem „poli­cja­aa!”.

Ina­czej, zupeł­nie ina­czej brzmia­ło to słowo, gdy nad­zwy­czaj­ne dodat­ki dono­si­ły o krwa­wym napa­dzie ban­dyc­kim, gdy na murach kościo­łów poja­wia­ły się czar­ne nekro­lo­gi mówią­ce, że taki a taki z funk­cjo­na­riu­szy poli­cji zgi­nął, bro­niąc porząd­ku i prawa. Gdy zaś przez ulicę kro­czył kon­dukt pogrze­bo­wy, gdy na kara­wa­nie spo­czy­wa­ła trum­na poli­cjan­ta, zdob­na w krzyż zasłu­gi, wtedy słowo „poli­cja” wypo­wia­da­ne było ciszej, o jakąś okta­wę niżej i głę­biej zara­zem. Zdej­mo­wa­no kape­lu­sze i patrząc na was, nio­są­cych wie­niec żałob­ny, mówio­no „poli­cja, znowu policja”.
Gdy­bym chciał poznać Twoją sytu­ację eko­no­micz­ną i nie­dy­skret­nie zaj­rzał­bym do Twej kie­sze­ni, prze­ko­nał­bym się, że dobrze skro­jo­ny mun­dur, że ele­ganc­ki płaszcz, to tylko pozo­ry. Się­ga­jąc zaś do sta­ty­styk, dowie­dział­bym się, że poste­run­ko­wy przy­pa­dał mniej wię­cej na tysiąc dwu­stu miesz­kań­ców. Dużo czy mało? To zale­ży. Podob­no nie było wsi, która by słusz­nie czy nie­słusz­nie narze­ka­jąc na poli­cję, nie czy­ni­ła sta­rań i zabie­gów, aby wła­śnie w tejże wsi był poste­ru­nek poli­cyj­ny. Bo tak już się dzia­ło na tym bożym świe­cie, że gdy poli­cja była, gdy wkra­cza­ła i inter­we­nio­wa­ła, mówio­no, że przy­szła nie­po­trzeb­nie, że bez jej pomo­cy można było zli­kwi­do­wać dany kon­flikt. Ale gdy jej nie było na miej­scu, krzy­cza­no: „Gdzie poli­cja? Dawno tu już być powin­na! Skan­dal! Nigdy ich nie ma wtedy, gdy są potrzebni!”.

Kraj nasz był wiel­ki, zalud­nio­ny roz­ma­icie i cza­sem na prze­strze­ni wielu kilo­me­trów kwa­dra­to­wych znaj­do­wał się jeden jedy­ny poste­run­ko­wy. Dosłow­nie kro­pla w morzu! Nie­kie­dy, jak na Kre­sach, w morzu mniej­szo­ści naro­do­wych. Jeden, jedy­ny Polak wśród… Ach, teraz samo, nie­wo­ła­ne, przy­szło słowo „Polak”. Słowo, któ­re­go mi bra­ko­wa­ło. Myślę, że ono wypeł­ni­ło­by lukę, było­by pomo­stem pomię­dzy Tobą a mną, Panie Posterunkowy.

Wyda­je mi się, Panie Poste­run­ko­wy, że spo­tkaw­szy Pana na ulicy kre­so­we­go mia­stecz­ka, coś jed­nak bym wie­dział o Panu. Wie­dział­bym, że cier­pisz zimno, gorą­co, masz żonę, dzie­ci, jesteś Pola­kiem, że jesteś zawsze potrzeb­nym czyn­ni­kiem ładu, a peł­niąc swą twar­dą służ­bę, czę­sto giniesz na posterunku.
Czy to wiele? Bynajmniej!

Posta­no­wi­łem więc zagłę­bić się w lek­tu­rze i napi­sać krót­ką, o „gra­na­to­wych mun­du­rach” gawędę.
Posta­no­wi­łem nakre­ślić tych kilka stron, by runął mur nie­wie­dzy o roz­dzia­le pol­skiej histo­rii przez 50 lat wsty­dli­wie ukry­wa­nym, o roz­dzia­le pisa­nym 20 lat przez Pana, Panie Poste­run­ko­wy, w małym mia­stecz­ku na Kre­sach II Rzeczypospolitej.

Jeśli idzie o mnie, to nie widzę już tego muru wcale, i już nie wspi­na­jąc się bynaj­mniej na palce, mógł­bym wycią­gnąć rękę, aby mocno uści­snąć Twą dłoń Panie Posterunkowy.
Nie­wiel­ka ilość opra­co­wań doty­czą­cych poru­szo­ne­go zagad­nie­nia spro­wo­ko­wa­ła mnie do wni­kli­we­go prze­ana­li­zo­wa­nia prasy poli­cyj­nej uka­zu­ją­cej się w owym cza­sie. Cza­so­pi­sma: „Na Poste­run­ku” i „Gaze­ta Admi­ni­stra­cji i Poli­cji Pań­stwo­wej” dostar­czy­ły mi wia­do­mo­ści o Two­jej cięż­kiej pracy i trud­nym życiu. Te infor­ma­cje, nie­ja­ko „z pierw­szej ręki”, stały się fun­da­men­tem mojej pracy, którą Tobie poświę­ci­łem. Świa­dom jestem, mimo wnie­sio­ne­go wysił­ku, jej nie­kom­plet­no­ści. Nie jest ona pozba­wio­na także ten­den­cyj­no­ści, która zapew­ne zwią­za­na jest z moim bar­dzo oso­bi­stym podej­ściem do „rze­czy spra­wy”. Mam jed­nak nadzie­ję, że wyba­czy mi Pan te „grzesz­ki”, Panie Poste­run­ko­wy, wszak… jestem… Twoim…wnukiem.

 




 

Wspo­mnie­nia z zesłania

Drogę zesłań­ców na pod­sta­wie opo­wia­dań matki, Marii Stro­gul­skiej i rela­cji sióstr, Jadwi­gi i Henryki,
opi­sał syn, Tade­usz Strogulski

 

 

Depor­ta­cja nastą­pi­ła nad ranem 13 kwiet­nia 1940 roku. Cała rodzi­na – matka Maria, córki Jadwi­ga i Hen­ry­ka oraz syn Tade­usz – zosta­ła prze­wie­zio­na na sta­cję w Hali­czu, gdzie zała­do­wa­ni zosta­li do bydlę­ce­go wago­nu. Następ­ne­go dnia pociąg ruszył do Lwowa. Tutaj pol­skie kobie­ty przez okno wago­nu poda­wa­ły im żyw­ność, m.in. mleko i chleb. Potem trans­port ruszył na wschód. Gdzieś na gra­ni­cy Pol­ski i ZSRR prze­ła­do­wa­no ich do sze­ro­ko­to­ro­wych sowiec­kich wago­nów. W wago­nie było 12 rodzin – około 40 osób. Podróż trwa­ła ponad dwa tygo­dnie. Przez ten czas pociąg kilka razy zatrzy­mał się. Na posto­jach dawa­no gorą­cą wodę, którą czę­sto inne osoby odda­wa­ły Marii, gdyż miała małe dziec­ko. Co pewien czas żoł­nie­rze z eskor­ty kon­tro­lo­wa­li licz­bę osób w wago­nie. 28 kwiet­nia trans­port dotarł do miej­sco­wo­ści Szu­bar-Kuduk, w tymir­skim rejo­nie aktiu­biń­skiej obła­sti. Tutaj wagon roz­ła­do­wa­no, a rodzi­ny samo­cho­da­mi roz­wie­zio­no po koł­cho­zach. Rodzi­na Stro­gul­skich tra­fi­ła do koł­cho­zu „Puti do Socjalizma”

Mija kolej­na zima na zesła­niu. Była mroź­na i obfi­to­wa­ła w duże opady śnie­gu. Lepian­ki, w któ­rych miesz­ka­li zesłań­cy, zasy­pa­ne do tej pory grubą pokry­wą śnie­gu, z każ­dym dniem coraz wię­cej odsła­nia­ły swój ubo­żuch­ny wygląd. Śnież­na otu­li­na, która do tej pory szczel­nie okry­wa­ła domo­stwa przed mro­za­mi, teraz zni­ka­ła, zamie­nia­jąc się w rwące stru­mie­nie. Moc­niej­sze pro­mie­nie słoń­ca i powiew cie­płe­go powie­trza obwiesz­cza­ło rychłe nadej­ście wio­sny. Stru­my­ki i rzeki uśpio­ne przez suszę latem, a skute lodem zimą, nagle ożyły i z każdą chwi­lą coraz wię­cej wypeł­nia­ły się wodą. Pobli­ska rzeka przy­bra­ła i rwą­cym stru­mie­niem pędzi­ła w głąb stepu, nasą­cza­jąc glebę życio­daj­nym płynem.

W miarę wzra­sta­nia tem­pe­ra­tu­ry step pokry­wał się zie­lo­nym kobier­cem, a tu i ówdzie poja­wia­ły się kwia­ty. Kra­jo­braz zmie­niał się z dnia na dzień. Rośli­ny, korzy­sta­jąc z chwi­lo­wej hoj­no­ści natu­ry, nie­któ­re z nich uro­sły do mon­stru­al­nych roz­mia­rów, były to powszech­nie znane burza­ny. W mniej­szych sku­pi­skach poja­wia­ła się lebio­da, a z żółto kwit­ną­cych roślin wyra­sta­ły ostre kolce.

Nadej­ście wio­sny i życio­daj­ne pro­mie­nie słoń­ca odsło­ni­ły dru­gie obli­cze ziemi. Wody w stru­mie­niach zaczę­ły opa­dać, rzeka gdzieś po dro­dze gubi­ła swój bieg, a ostre pro­mie­nie słoń­ca wysy­sa­ły reszt­ki kro­pli wody z wyle­wisk i z zako­li, odsła­nia­jąc wyrwy w skar­pach, zwane przez miej­sco­wych ludzi bał­ka­mi.

Step to ogrom­ne poła­ci ziemi dość zróż­ni­co­wa­nej. Od stro­ny zachod­niej bar­dziej i dają­ca się zago­spo­da­ro­wać, i wschod­nia, im głę­biej i bli­żej gór, tym bar­dziej uboga w roślin­ność i nie­na­da­ją­ca się do upra­wy. To był tak zwany „głod­ny step”.

Wraz z nadej­ściem wio­sny goto­wość do wyj­ścia w pola zarzą­dzał sam pri­si­da­tiel. Zwo­ły­wał ludzi, a byli to oprócz bry­ga­dzi­stów miesz­kań­cy koł­cho­zu, czyli zesłań­cy; tu przy­dzie­la­no im pracę. Część ludzi szła w pola, tam cze­ka­ły na nich zaprzę­gi wołów, wyko­ny­wa­no orkę. Orka przy­po­mi­na­ła raczej rycie ziemi. Sprzęt z daw­nej epoki przy­po­mi­na­ją­cy eks­po­na­ty muze­al­ne. Praca w ste­pie trwa­ła tygo­dnia­mi. Miarą pracy były tru­dod­ni, które w żadne spo­sób nie rekom­pen­so­wa­ły wło­żo­ne­go trudu. Ludzie po wielu dniach haró­wy wra­ca­li do swo­ich domostw, do dzie­ci, które wygłod­nia­łe z utę­sk­nie­niem ocze­ki­wa­ły na swoje mamy i opiekunów.

W nędz­nej lepian­ce, w mrocz­nym kącie, przy­tu­lo­ne do sie­bie przy­kuc­nę­ły ludz­kie isto­ty. Nędz­ne odzie­nie, wychu­dłe twa­rze, smut­ne oczka budzi­ły litość. Dzie­ci od wielu dni ocze­ki­wa­ły na swoją mamę. Matka tych dzie­ci, jak i pozo­sta­li ludzie, wra­ca­ła po kil­ku­ty­go­dnio­wej pracy. Na widok swo­ich naj­bliż­szych obli­cza dzie­cia­ków roz­ja­śnia­ły. Była wiel­ka radość z powro­tów i spo­tkań. Dzie­ci nie dawa­ły poznać po sobie, że od paru dni chleb­ka nie jadły. Próż­ne były ocze­ki­wa­nia, że mamy coś im przy­nio­są. Racje żyw­no­ścio­we w polu były marne, ludzie byli głod­ni. Cza­sa­mi uda­wa­ło się coś prze­my­cić, ale to nie pokry­wa­ło potrzeb rodzi­ny. Zda­rza­ło się nie­kie­dy upo­lo­wać susła. Szczę­ściem też było przy­nieść kawa­łek mięsa z padłe­go wołu.

Stałą potra­wą byłą łobo­da (podob­ne do lebio­dy). Głód wśród zesła­nych był codzien­no­ścią, ludzie umie­ra­li z głodu i ginę­li z powo­du głodu. Tra­gicz­nie koń­czy­ły się losy dzie­ci zagi­nio­nych. Docho­dzi­ło do porwań w nie­zna­nym bli­żej celu. Było praw­do­po­do­bień­stwo kani­ba­li­zmu. Nigdy nie doszło do ujaw­nie­nia, co się stało z zagi­nio­ny­mi. Tu było bez­pra­wie, wła­dze nie zaj­mo­wa­li się losa­mi zagi­nio­nych. Głód wśród zesłań­ców wpi­sa­ny był w ich dolę i nie­do­lę. Taki stan rze­czy dopro­wa­dza czło­wie­ka do despe­rac­kich czy­nów. Jedni w obłę­dzie gło­do­wym szli w stepy, w obłęd­nym amoku ginę­li wśród pust­ko­wia. Inni szli na tory w ocze­ki­wa­niu na śmierć pod koła­mi pociągu.

Kry­tycz­ny czas nastą­pił w trze­cim roku zesła­nia. Wraz z gło­dem przy­szły choroby.

W lepian­ce, w któ­rej trój­ka dzie­ci ocze­ki­wa­ła na powrót swo­jej mamy, jedno z nich – naj­młod­sze było chore. Dziec­ko leża­ło w gorącz­ce, a roz­pa­lo­ne ciał­ko wska­zy­wa­ło na koniecz­ność pomo­cy medycz­nej. Leka­rza w tym rejo­nie nie było, więc matka zwró­ci­ła się do pri­si­da­tie­la o pomoc. Urzęd­nik z powa­gą wysłu­chał, a następ­nie z fał­szy­wą uprzej­mo­ścią odpa­lił: „Wy tutaj macie padoch­nąć”, i ze wzgar­dą odrzekł, żeby nie zawra­cać mu głowy, jed­nak po chwi­li dodał: „Jeśli się oddasz, to coś się da zro­bić”. Kobie­ta wyszła z wiel­kim bólem i pogar­dą do zde­gra­do­wa­ne­go urzędnika.

Ktoś dora­dził jej, że na dru­gim posioł­ku jest wracz (lekarz). Posio­łek ten odda­lo­ny był o około 20 kilo­me­trów. Naj­krót­sza droga pro­wa­dzi­ła przez bałki (wyschnię­te kory­to rzeki). Naza­jutrz kobie­ta ubra­ła dziec­ko i skoro świt udała się pie­szo w poszu­ki­wa­niu leka­rza. W godzi­nach połu­dnio­wych szczę­śli­wie dotar­ła pod wska­za­ne miej­sce. Wra­cza zasta­ła w domu. Obej­rzał dziec­ko, po czym bez­rad­nie roz­ło­żył ręce. Nie był w sta­nie leczyć dziec­ka, nie miał leków, a i wie­dza jego nie się­ga­ła zbyt wyso­ko. Jedy­nie, co mógł powie­dzieć, to praw­do­po­do­bień­stwo zapa­le­nia płuc u dziec­ka. Było już popo­łu­dniu, kiedy kobie­ta ruszy­ła w powrot­ną drogę. Po kilku kilo­me­trach poczu­ła zmę­cze­nie. Przy­sia­dła przy przy­brzeż­nej skar­pie i wkrót­ce zapa­dła w drzem­kę. Słoń­ce chy­li­ło się już ku zacho­do­wi, kiedy nagle obu­dzi­ła się i zoba­czy­ła przed sobą wilka. Wystra­szo­na moc­niej przy­tu­li­ła dziec­ko do pier­si i tak w bez­ru­chu sie­dzia­ła do zmro­ku. Trud­no okre­ślić, ile pacie­rzy w tym cza­sie odmó­wi­ła. W pew­nej chwi­li wilk odwró­cił się i odszedł. Kobie­ta nie ruszy­ła w dal­szą drogę. Tak w odrę­twie­niu prze­sie­dzia­ła do rana.

Pro­mie­nie słoń­ca ledwo prze­cie­ra­ły się przez szczy­ty gór, kiedy ruszy­ła w drogę powrot­ną. Idąc, roz­my­śla­ła nad dal­szym losem swoim i dziec­ka, dzię­ku­jąc Panu Bogu za oca­le­nie. Około połu­dnia wró­ci­ła do dzie­ci z bar­dzo złą wia­do­mo­ścią. Zda­wa­ła sobie spra­wę, że dziec­ko może umrzeć. W męt­nie­ją­cych oczkach synka widać było dogo­ry­wa­ją­ce życie. Kobie­tą tar­ga­ła bez­rad­ność. Nagle przy­szła jej nowa myśl: bańki! Bańki miały być ostat­nim ratun­kiem dla dziec­ka. Na malut­kich plec­kach zmie­ści­ło się zale­d­wie kilka baniek. To miało zade­cy­do­wać, czy dziec­ko prze­ży­je. Pierw­sze godzi­ny nie roko­wa­ły nicze­go dobre­go. Dziec­ko wal­czy­ło z cho­ro­bą. Trze­cia doba miała dać odpo­wiedź, czy prze­ży­je. Kobie­ta, nie­mal w obłę­dzie, bła­ga­ła Boga o zdro­wie synka. Mówi­ła: „Panie Boże, zabra­łeś mi męża, daruj mi dziec­ko”. Dziec­ko prze­ży­ło, matka podzię­ko­wa­ła Bogu za daro­wa­nie życia.

Mija­ły tygo­dnie, zbli­ża­ła się zima. Pierw­sze ozna­ki zimy przy­no­si wiatr zwany „burian”. Wia­try pędzą­ce przez stepy uno­si­ły tuma­ny pyłu. Burza­ny wyrwa­ne z pod­ło­ża zbi­ja­ły się w kule i gnały z wia­trem przez step.

Nie­sprzy­ja­ją­ce lato, susza i wia­try doko­na­ły spu­sto­sze­nia w upra­wach. Zboża były słabe, inne upra­wy też były marne. Głód coraz moc­niej dawał się we znaki. Były dnie, kiedy matka nie miała czym nakar­mić swo­ich dzie­ci. Ludziom gro­zi­ła śmierć gło­do­wa. Kobie­tę ogar­nę­ła roz­pacz. Taki stan rze­czy dopro­wa­dza czło­wie­ka do despe­ra­cji. Długo tar­ga­ły ją myśli, co począć – wyj­ścia już nie ma. Tak jak inni ludzie, zde­cy­do­wa­ła, że przy­szła pora skoń­czyć z tym. Ubra­ła dzie­ci i miała udać się w drogę, z któ­rej nie ma powro­tu. Zanim wyszli, rze­kła dzie­ciom – pomó­dl­my się. Tak klę­czą­cych zastał ich czło­wiek, który niósł im ocalenie.

Józef, zasta­jąc matkę z dzieć­mi goto­wych do wyj­ścia, spy­tał: „Maryś, a ty dokąd się wybie­rasz?” Odpo­wie­dzi nie otrzy­mał. Maria zaczę­ła bar­dzo żało­śnie pła­kać. Józef o wię­cej nie pytał, wie­dział o tra­ge­dii w tej rodzi­nie. Po chwi­li zwró­cił się do kobie­ty: „Maryś, masz tu dwie głowy bara­nie, ugo­tuj je dzie­ciom”. I wyszedł. Odcho­dząc, rzekł: „Maryś, ufaj Bogu”. I znów dzię­ko­wa­li­śmy Bogu za ocalenie.

Kry­tycz­ne czasy wyzwa­la­ją wśród dzie­ci nie­sa­mo­wi­tą odpo­wie­dzial­ność i poczu­cie obo­wiąz­ku. Gdy doro­śli odda­le­ni byli od swo­ich domostw, a dzie­ci pozo­sta­wa­ły same, star­sze dzie­ci ota­cza­ły opie­ką młod­sze. Obo­wią­zek wyzwa­lał się samo­czyn­nie. Kar­mie­nie, utrzy­my­wa­nie w czy­sto­ści, pil­no­wa­nie przed inny­mi nie­bez­pie­czeń­stwa­mi, zdo­by­wa­nie żyw­no­ści, tym zaj­mo­wa­ły się dzie­ci star­sze. Step nie nale­żał do miej­sca obfi­to­ści, zdo­by­wa­nie żyw­no­ści wyma­ga­ło nie lada sztu­ki. W porze wio­sen­no-let­niej zbie­ra­nie świe­żej lebio­dy i spo­rzą­dza­nie z niej pokar­mu uzu­peł­nia­ło orga­nizm ludz­ki w nie­zbęd­ne wita­mi­ny i żela­zo. Biał­ko uzu­peł­nia­ły zło­wio­ne susły. Spo­sób zło­wie­nia susła wyma­gał nie lada sztu­ki i spry­tu. Samo spo­rzą­dze­nie „przy­sma­ku” nale­ża­ło do tajem­ni­cy kuli­nar­nej. Przed zimą nale­ża­ło zgro­ma­dzić opał. Nada­wa­ły się do tego tak zwane kizia­ki. Były to odcho­dy bydlę­ce. Zbie­ra­niem pod­su­szo­nych kizia­ków zaj­mo­wa­ły się dzieci.

Wśród spo­łecz­no­ści pol­skiej ważne było utrzy­my­wa­nie zwy­cza­jów i mowy pol­skiej. Wbrew wszel­kim zaka­zom i unie­moż­li­wia­niu przez wła­dze sowiec­kie, duch pol­sko­ści cią­gle był i żył. Ludzie razem modli­li się, śpie­wa­li i zacho­wy­wa­li zwy­cza­je, prze­ka­zu­jąc to wszyst­ko dzieciom.

Godne uwagi było nawią­za­nie przy­jaź­ni i zna­jo­mo­ści przez dzie­ci. Lud­ność miej­sco­wa nie­uf­na do ludzi tu przy­by­łych, do zesłań­ców. Dzie­ci temu zaprze­cza­ły, razem się bawi­ły i przy­swa­ja­ły obcą mowę. Z bie­giem czasu nawią­za­ła się nić poro­zu­mie­nia mię­dzy doro­sły­mi. Zro­zu­mie­li, że mają wspól­ne­go ciemiężcę.

Zanim nasta­ła zima, część zesłań­ców zosta­ła roze­sła­na do innych miej­sco­wo­ści. Maria z dzieć­mi tra­fi­li do miej­sco­wo­ści Szu­bar­ko­duk. Zamiesz­ka­li w bara­ku, który był szko­łą. Mała izdeb­ka była lep­sza od lepia­nek. Kobie­ta zatrud­nio­na zosta­ła w szko­le jako woźna. Oprócz sprzą­ta­nia zada­niem jej była pale­nie w pie­cach. Piece opa­la­ne były mate­ria­łem ropo­po­chod­nym, podob­nym do mazu­tu. Pale­nie było nie­bez­piecz­ne, ponie­waż opary mazu­tu mogły wybuch­nąć. Kobie­ta czę­sto wra­ca­ła z pracy z opa­rze­nia­mi na rękach i twa­rzy. Dzie­ci z tej szko­ły były wyjąt­ko­wo roz­be­stwio­ne, źle wycho­wa­ne. Nisz­czy­ły wszyst­ko, nie miały sza­cun­ku zarów­no do nauczy­cie­li, jak i do woź­nej. Wycho­wa­nie ich kształ­to­wał kom­so­moł, ide­ały komu­ni­zmu oraz wódz Sta­lin. W per­spek­ty­wie w naj­bliż­szym cza­sie cze­kał na nich front.

Wraz z nadej­ściem wio­sny nagro­ma­dzi­ły się nowe kło­po­ty w rodzi­nie Marii. Cho­ro­by dotknę­ły naj­star­szą córkę. Naj­pierw mala­ria osła­bi­ła orga­nizm, a następ­stwem tego było zapa­le­nie opon mózgo­wych. Szpi­tal, w któ­rym zna­la­zła się córka, nie był w sta­nie leczyć takich cho­rób. Stan zdro­wia pogar­szał się z dnia na dzień. Lekarz stwier­dził, że stan jest bez­na­dziej­ny, więc zaprze­sta­no ją leczyć, a nawet inte­re­so­wać się nią. Córka w cho­ro­bie leża­ła bez żad­nych reak­cji na bodź­ce zewnętrz­ne. Per­so­nel szpi­ta­la prze­stał inte­re­so­wać się nią licząc, że wnet umrze. Tylko cud mógł spra­wić, że córka prze­ży­je. Cud się zda­rzył, córka prze­ży­ła, ale cho­ro­ba pozo­sta­wi­ła trwa­łe ślady. U dziec­ka zatrzy­mał się roz­wój umy­sło­wy. Pozo­sta­ła z rozu­mem dziec­ka do końca swo­ich dni.

Rok 1944 przy­no­si nowe nadzie­je na opusz­cze­nie nie­ludz­kiej ziemi. Jest trans­port, sybi­ra­cy wybie­ra­ją się w powrot­ną drogę. W trans­por­cie jest też Maria ze swo­imi dzieć­mi. Pociąg skie­ro­wa­ny jest w kie­run­ku Ukra­iny. Droga nie­sa­mo­wi­cie się wydłu­ża. Po prze­je­cha­niu kil­ku­dzie­się­ciu kilo­me­trów pociąg zatrzy­mu­je się, ludzie muszą wysiąść, koczu­ją pod gołym nie­bem. Wszyst­ko, co złe sprzy­się­gło się prze­ciw ludziom. Pod gołym nie­bem nara­że­ni byli na zimno, opady, rabu­si, głód i choroby.

Zanim trans­port doje­chał do miej­sca prze­zna­cze­nia, takich posto­jów było kil­ka­na­ście. Czas się wydłu­żał w nie­skoń­czo­ność ludzi uby­wa­ło. Cho­ro­by dzie­siąt­ko­wa­ły zarów­no tych mło­dych, jak i star­sze osoby. Ludzie umie­ra­li, a swój grób znaj­do­wa­li w nur­tach rzek. Pocho­wać zwłok nie było gdzie, więc wybór rzeki był naj­od­po­wied­niej­szy. Po bli­sko pół­rocz­nej podró­ży trans­port doje­chał do Miko­ła­jew­ska na Ukra­inie. Losy zesłań­ców znane były przy­wód­com zachod­nim oraz pol­skim wła­dzom emi­gra­cyj­nym. Zachód zain­te­re­so­wa­ny wojną z Niem­ca­mi odda­lał spra­wę losów Pola­ków na zesła­niu. Poza tym nie chciał wcho­dzić w kon­flikt ze swoim koali­cjan­tem ze wscho­du w woj­nie z Niem­ca­mi. Każde próby roz­mów o uwol­nie­niu wła­dze ZSRR zby­wa­ły obiek­tyw­ną niemocą.

Kiedy wresz­cie nastą­pi­ła moż­li­wość opusz­cze­nia tej nie­go­ścin­nej ziemi, w ludzi wstą­pi­ła wiara w prze­trwa­nie. Ukra­ina stała się pierw­szym eta­pem w dro­dze powrot­nej. Trze­ba też było tych wygłod­nia­łych i wynędz­nia­łych ludzi odży­wić. Miej­sco­we wła­dze miały obo­wią­zek zająć się przy­by­ły­mi. Ludzi trze­ba było zakwa­te­ro­wać oraz przy­dzie­lić racje żywnościowe.

Maria długo szu­ka­ła miej­sca zamiesz­ka­nia. Wszę­dzie odma­wia­no schro­nie­nia. Na prze­szko­dzie stała zbyt licz­na rodzi­na. Kiedy tra­ci­ła wszel­ką nadzie­ję, przy­gar­nę­li ją Bia­ło­ru­si­ni, któ­rzy wygna­ni zosta­li ze swo­ich domów za kułac­two. Rodzi­na ta prze­cho­dzi­ła  praw­dzi­wą tra­ge­dię: trzech ich synów zgi­nę­ło na woj­nie. Trud­no opi­sać roz­pacz tych ludzi.

Maria z dzieć­mi zamiesz­ka­ła w małej izbie, w któ­rej zamiast łóżka była pry­cza. Pry­cza cho­ciaż nie­wy­god­na, była przy­tul­na i było tu cie­pło. Datki z przy­dzia­łu sta­wa­ły się coraz mniej­sze i nie wystar­cza­ły na i tak skrom­ne utrzy­ma­nie. Maria pod­ję­ła pracę w koł­cho­zie, zaj­mu­jąc się różną pracą w zależ­no­ści od aktu­al­nych potrzeb. W okre­sie zbio­rów pra­co­wa­ła na polu, w innym przy­pad­ku pra­co­wa­ła w obo­rze. Zarob­ki w koł­cho­zie były nie­współ­mier­nie niskie w sto­sun­ku do potrzeb ludz­kich. Bra­ko­wa­ło wszyst­kie­go, głów­nie pod­sta­wo­wych pro­duk­tów, jak chleb.

Oko­li­ce, do któ­rych przy­by­li zesłań­cy, budzi­ła wiel­ką cie­ka­wość zwłasz­cza wśród dzie­ci. Tu wszyst­ko róż­ni­ło się i nie przy­po­mi­na­ło dale­kiej Sybe­rii. Tu był las, który ura­stał do cze­goś tajem­ni­cze­go. Wio­sen­ne przy­lo­ty pta­ków, klan­gor żura­wi, gęga­nie gęsi i poja­wie­nie się innych pta­ków – to wszyst­ko budzi­ło cie­ka­wość u dzie­ci. Ptaki jak wrony, gaw­ro­ny wybie­ra­ły w pobli­skim lesie miej­sca lęgo­we. W cza­sie wylę­gu piskląt i w miarę ura­sta­nia ich ist­nie­je mię­dzy pta­ka­mi rywa­li­za­cja o karmę. W tym przy­pad­ku ist­nie­je samo­ist­na eli­mi­na­cja słab­szych osob­ni­ków, które wyrzu­ca­ne były z gniazd przez sil­niej­sze ptaki. Dzie­ci wypa­try­wa­ły wyrzu­ca­nych pta­ków, z któ­rych można było ugo­to­wać na przy­kład roso­łek. Na zbo­czach lub na skra­jach lasu rosły krze­wy podob­ne do tar­ni­ny, a owoce tych krze­wów o smaku lekko cierp­kim uzu­peł­nia­ły brak wita­min. Dzie­ci zbie­ra­ły i chęt­nie je jadły. Nie­bez­piecz­ne było zbie­ra­nie kuku­ry­dzy na koł­cho­zo­wych polach, co było kara­ne. Zbie­ra­niem zaj­mo­wa­ły się dzie­ci. Jeże­li udało się uzbie­rać pewną ilość kolb, a następ­nie wysu­szyć, to po zmie­le­niu na żar­nach można było spo­rzą­dzić sycą­cy posi­łek, który nazy­wa­no mamałygą.

Pobyt na Ukra­inie z pew­no­ścią nie był miej­scem szczę­śli­wym, ale wła­śnie tu odra­dzał się duch i nadzie­ja w naro­dzie. Ludzie uwie­rzy­li, że powrót jest moż­li­wy. Wła­dze sowiec­kie znie­chę­ca­ły do powro­tu, nama­wia­ły do pozo­sta­nia i do pod­pi­sa­nia oby­wa­tel­stwa radziec­kie­go. Bli­żej nie są znane przy­pad­ki o wyra­że­niu zgody na pozostanie.

W lutym 1945 roku nade­szła wia­do­mość o powro­cie oby­wa­te­li pol­skich do Pol­ski. Nastą­pi­ły przy­go­to­wa­nia do powro­tu. Zaopa­trze­nie w racje żyw­no­ścio­we miały nastą­pić w trak­cie zgła­sza­nia się w trans­por­cie. Trans­port skła­dał się z wago­nów towa­ro­wych uzu­peł­nio­nych pie­cy­kiem żeliw­nym, który umo­co­wa­ny był na środ­ku wagonu.

Przy­kro było roz­sta­wać się z Bia­ło­ru­si­na­mi, któ­rzy przy­ję­li rodzi­nę Marii. Nawią­za­ła się mię­dzy nimi nić przy­jaź­ni i ser­decz­no­ści. Ale Marię cią­gnę­ło do swo­ich, do męża. W tym cza­sie jesz­cze nie wie­dzia­ła, że mąż zgi­nął z rąk opraw­ców z NKWD. Maria z dzieć­mi zaję­ła miej­sce w jed­nym z wago­nów. Drzwi wago­nów tym razem nie były ryglo­wa­ne, nie było obawy o uciecz­kę. Trans­port kon­wo­jo­wa­ny przez kra­sno­ar­mień­ców, tro­chę dziw­nie ubra­nych, w czu­ba­te czap­ki z czer­wo­ną gwiaz­dą na czole był powo­dem do drwin. Kon­wo­jen­ci byli uzbro­je­ni w długą broń, noszo­ną na sznur­ku. Pociąg ruszył, jed­nak po dro­dze kilka razy zatrzy­my­wał się, zanim doje­chał do więk­szej sta­cji. W cza­sie posto­ju ludzie wycho­dzi­li z wago­nów, szu­ka­jąc drew­na na opał. Pie­cy­ki zain­sta­lo­wa­ne w wago­nach były zmorą, zwłasz­cza dla dzie­ci. Roz­grza­ne bla­chy pieca, niczym nie­za­bez­pie­czo­ne od zewnątrz, stały się pułap­ką dla dzie­ci. Dzie­ci, lgnąc do cie­płe­go, zbli­ża­ły się na nie­bez­piecz­ną odle­głość. W razie potknię­cia lub szarp­nię­cia wago­nu nie­jed­no dziec­ko zetknę­ło się z gorą­cym pie­cy­kiem, pono­sząc kon­se­kwen­cje opa­rzeń. Wła­snych zapa­sów nie star­czy­ło na długo, led­wie do Kijowa.

W Kijo­wie pociąg zatrzy­mał się na dłu­żej. Ludzie wyle­gli z wago­nów w poszu­ki­wa­niu jakiej­kol­wiek stra­wy. Maria też poszła w poszu­ki­wa­niu jedze­nia, było to raczej cho­dze­nie po proś­bie, nie­wie­le przy­nio­sła, bo ludzie w Kijo­wie byli też głod­ni. Kijów jako mia­sto fron­to­we był bar­dzo znisz­czo­ny. Ludzie szu­ka­li naj­bliż­szych wśród ruin. Zanim trans­port ruszył w dal­szą drogę, orga­ni­za­cje cha­ry­ta­tyw­ne sta­ra­ły się wspo­móc powra­ca­ją­cym z zesła­nia. Dys­try­bu­cją jak zwy­kle w takim przy­pad­ku zaj­mo­wa­ły się osoby nie­ma­ją­ce nic wspól­ne­go ze zesłań­ca­mi. Zanim pro­duk­ty dotar­ły do ludzi, zosta­ły roz­sza­bro­wa­ne, a ludziom z trans­por­tu pozo­sta­wa­ły gło­do­we racje.

Wresz­cie trans­port dotarł do Lwowa. Ludzie ura­do­wa­ni, myśle­li, że wresz­cie są u sie­bie. Jakie spo­tka­ło ich roz­cza­ro­wa­nie: „Lwów nie wasz”, mówi­li Ukra­iń­cy, „wyno­ście się stąd”. Marię spo­tka­ło takie samo roz­go­ry­cze­nie, pocho­dzi­ła stąd, z Medu­chy, synka uro­dzi­ła w Hali­czu, a teraz ma jechać w nie­zna­ne… Siła macie­rzyń­ska naka­zy­wa­ła jej wal­czyć o żyw­ność. Mia­sto czę­ścio­wo znała, więc poszła po proś­bie za chle­bem, za czym­kol­wiek, aby można było nasy­cić dzie­ci. Przy spo­tka­niu z Ukra­iń­ca­mi dawa­ło się odczuć ich wro­gość do Pola­ków. Można było spo­tkać też Pola­ków, któ­rzy w patrio­ty­zmie do swego mia­sta Lwowa, mimo nie­bez­pie­czeństw pozo­sta­li tu. Ci darzy­li zesła­nych sza­cun­kiem i dzie­li­li się, czym mogli.

Maria przy­nio­sła dla dzie­ci kawa­łe­czek chle­ba, bułecz­kę dla synka i parę ziem­nia­ków. To miało wystar­czyć na dal­szą drogę. Od pew­ne­go czasu u synka uka­zy­wa­ły się obja­wy cho­ro­by. Był bar­dzo osła­bio­ny, z cał­ko­wi­tą utra­tą ape­ty­tu. Maria chcia­ła nakar­mić go bułecz­ką. Synek zjadł zale­d­wie kawa­łek, ale wię­cej nie chciał, a po chwi­li zwy­mio­to­wał. To był nie­po­ko­ją­cyc sygnał. Maria pro­si­ła Boga o jak naj­szyb­szy przy­jazd na tere­ny pol­skie, które miały być na pogra­ni­czu Prze­my­śla. Pociąg od Lwowa szyb­ciej prze­miesz­czał się i w nie­ca­łą dobę dotarł do nowych pol­skich gra­nic. W Prze­my­ślu prze­ka­za­no, że doce­lo­wym miej­scem trans­por­tu jest Wro­cław. Maria miała poważ­ny pro­blem, gdzie udać się z dziec­kiem do leka­rza. Pozo­sta­wie­nie synka dale­ko od miej­sca doce­lo­we­go nie wcho­dzi­ło w rachu­bę, jak rów­nież chwi­lo­we odej­ście od trans­por­tu mógł spo­wo­do­wać roz­sta­nie matki z cór­ka­mi, bo trans­port mógł odje­chać. Nad ranem trans­port dotarł do Kra­ko­wa, zatrzy­mał się na sta­cji Kra­ków- Pła­szów. Wielu zesłań­ców, któ­rzy znali Kra­ków, w roz­mo­wie zachwy­ca­ło się tym mia­stem. Reak­cja kra­ko­wian w sto­sun­ku do przy­jezd­nych nie była odwza­jem­nio­na. Kra­ko­wia­nie groź­bą i wyzwi­ska­mi zmu­si­li zesłań­ców do powro­tu do wago­nów. Takie­go wyda­rze­nia nikt się nie spo­dzie­wał. Trud­no było sobie wytłu­ma­czyć wro­gość do nie­szczę­snych ludzi. Był to jedy­ny nie­chlub­ny epi­zod boga­tej histo­rii Krakowa.

Roz­go­ry­czo­na matka zanie­cha­ła szu­ka­nia ratun­ku tutaj i pozo­sta­ła w wago­nie. Pociąg ruszył, matka sie­dzia­ła przy synku, skra­pia­jąc roz­go­rącz­ko­wa­ne usta her­bat­ką. Trans­port doje­chał do Miko­ło­wa na Ślą­sku i tu zatrzy­mał się na dłu­żej. Maria zgło­si­ła służ­bom medycz­nym cho­ro­bę dziec­ka; matka i dziec­ko zosta­li zawie­zie­ni do szpi­ta­la w Zabrzu. Szpi­tal ten leżał na pery­fe­riach mia­sta, w zacisz­nym, nieco zale­sio­nym miej­scu, a per­so­nel skła­dał się czę­ścio­wo z Niem­ców, a po czę­ści z Pola­ków. Pierw­sza dia­gno­za nie wska­za­ła na kon­kret­ną cho­ro­bę. Na wszel­ki wypa­dek umiesz­czo­no dziec­ko na oddzia­le zakaź­nym i pod­da­no lecze­niom obja­wo­wym. Po pra­wie 6‑letniej ponie­wier­ce uwi­docz­ni­ły się braki roz­wo­jo­we dziec­ka. Zło­ży­ło się na to zagło­dze­nie, brak skład­ni­ków odżyw­czych, dys­pro­por­cja ana­to­micz­na, duża głowa w sto­sun­ku do pozo­sta­łych czę­ści ciała, widocz­ne ślady krzy­wi­cy, skóra pomarsz­czo­na, odru­chy sie­ro­cej cho­ro­by, leki i trud­no­ści w wymo­wie. To tylko te widocz­ne zewnętrz­ne ślady. Sybe­ria pozo­sta­wi­ła dużo głęb­sze ślady w zachwia­nej psy­chi­ce dzie­ci i nie tylko u dzie­ci. Dla przy­wró­ce­nia rów­no­wa­gi potrzeb­ne było szyb­kie dostar­cze­nie środ­ków odżyw­czych i przy­ja­zne­go śro­do­wi­ska. Maria pozo­sta­wi synka w szpi­ta­lu w Zabrzu i wró­ci­ła do pocią­gu, aby kon­ty­nu­ować podróż z cór­ka­mi do miej­sca docelowego.

Wro­cław, jak więk­szość miast na zacho­dzie, był bar­dzo znisz­czo­ny. Wła­dzom miej­sco­wym udało się zor­ga­ni­zo­wać kilka pla­có­wek nie­zbęd­nych do pro­wa­dze­nia ewi­den­cji i ruchu lud­no­ści. Szpi­ta­le były goto­we do przy­ję­cia ludzi, a zwłasz­cza dzie­ci. Kiedy synek Marii leżał w szpi­ta­lu w Zabrzu, córka tra­fi­ła do wro­cław­skie­go szpi­ta­la. Matka tych dzie­ci pozo­sta­ła na roz­dro­żu mię­dzy Zabrzem a Wrocławiem.

We Wro­cła­wiu dzia­ła­ła insty­tu­cja zwana PUR. Była to orga­ni­za­cja poza­rzą­do­wa, powsta­ła z ruchu dzia­ła­ją­ce­go na rzecz sto­wa­rzy­szeń huma­ni­tar­nych. Maria zgło­si­ła się do PUR‑u i otrzy­ma­ła nie­zbęd­ną pomoc. Ucie­szy­ła ją wia­do­mość, że rodzi­ce jej osie­dli­li się koło Nysy we wsi Opo­rów. Zanie­cha­ła poszu­ki­wa­nia miesz­ka­nia we Wro­cła­wiu i wkrót­ce udała się ze star­szą córką do Opo­ro­wa. Przy­szedł czas na przy­gar­nię­cie pozo­sta­wio­nych w szpi­ta­lach dzie­ci. Po czte­rech tygo­dniach przy­wio­zła z Wro­cła­wia córkę. Następ­nie udała się do Zabrza po synka.

Kiedy w szpi­ta­lu w Zabrzu spy­ta­ła o dziec­ko, wśród per­so­ne­lu nastą­pi­ła kon­ster­na­cja. Lekarz sta­now­czo stwier­dził, że takie­go dziec­ka tu nie ma. Nikt nie wie, co w tej chwi­li dzia­ło się w sercu kobie­ty. Widząc to zamie­sza­nie, jedna z pie­lę­gnia­rek – Niem­ka wska­za­ła miej­sce, gdzie praw­do­po­dob­nie jest dziec­ko, o któ­rym mowa. Synek leżał w izo­lo­wa­nym miej­scu, zain­te­re­so­wa­nie cho­rym było tutaj marne, jak i zresz­tą lecze­nie. Na wypi­sie wpi­sa­no szkar­la­ty­nę. Matka z synem pocią­giem wró­ci­li do Nysy, a stam­tąd mieli się udać do Opo­ro­wa. Opo­rów od Nysy odda­lo­ny był o około 10 kilo­me­trów. Ta droga była ponad siły dziec­ka, które spę­dzi­ło pięć tygo­dni w łóżku, nie­mal w bez­ru­chu, jego mię­śnie nóg stały się odrę­twia­łe, a każdy ruch powo­do­wał skur­cze i ból nie do znie­sie­nia. Przez więk­szość drogi matka nio­sła dziec­ko na ręku. Było to ponad jej siły, zmę­cze­nie i wyczer­pa­nie orga­ni­zmu dały znać o sobie. W tym okre­sie samo­cho­dów pra­wie nie było, długo nasi wędrow­ni­cy cze­ka­li na jakiś pojazd. Około 2 km przed celem podró­ży nad­je­cha­ły dwa samo­cho­dy woj­sko­we. Jeden z kie­row­ców się zli­to­wał i pod­wiózł „wędrow­ców”.

Na tym się koń­czy droga zesłań­ców z Kazach­sta­nu do Polski.