Mieczysław Strogulski
Mieczysłw Strogulski z żoną Marią i córkami Jadwigą i Henryką
Wstęp do książki Tomasza Strogulskiego Granatowa armia
Opole 2000
Bywają w moim życiu chwile zadumy i refleksji, kiedy „przenoszę moją duszę utęsknioną do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych”, gdzieś na Kresach II Rzeczypospolitej i wtapiam się w wir życia jakiegoś kresowego miasteczka. Tam zaś spotykam Pana, Panie Posterunkowy. Ale zobaczywszy Cię, cóż mógłbym powiedzieć o Tobie?
Podejrzewam, że jak większość – nic, lub prawie nic! A czyjaż to wina? Może trochę Twoja, Panie Posterunkowy, byłeś bowiem dyskretny i nigdy nie mówiłeś o sobie samym. Prawdopodobnie na to nie miałeś czasu. Odpowiedzi Twoje były krótkie, rzeczowe, starałeś się streszczać, unikając gadulstwa. Przeważnie milczałeś. A z resztą, jakże do Ciebie można było się zbliżyć, jakże podejść i porozmawiać z Tobą, skoro byłeś zajęty, skoro musiałeś wytężać i skupiać całą uwagę swą na tym, co się działo dookoła?
Wszyscy zwracali się do Pana, Panie Posterunkowy, z całym mnóstwem pytań, na które musiałeś dać szybką i trafną, a uprzejmą odpowiedź. Nie można twierdzić, aby otaczała Cię szczególna życzliwość, to też gdy przypadkiem pomyliłeś się w odpowiedzi albo gdy Ci się cośkolwiek nie udało, wywoływałeś uśmiech złośliwy, pełen cichej, utajonej satysfakcji. Dlatego sądzę, że gdyby obcesowo spytał się ktoś o Twoje własne sprawy, o Ciebie samego, zaciąłbyś się, zamknął na wszystkie spusty i oświadczył, że takie pytanie nie należy do rzeczy. Było cechą Twego zawodu, że nie ujawniałeś się, że nie okazywałeś ani charakteru, ani temperamentu, ani sympatii, ani ciekawości, ani tęsknoty. Szkolony w tym specjalnie, opanowany, spokojny, wyzbywałeś się niejako samego siebie, stając się tylko znakiem, symbolem, czymś oderwanym, czymś zaklętym w ten sam zawsze kształt, w tę samą, znaną wszystkim na pamięć granatową sylwetkę.
Nie spoczywając ani przez chwilę, stałeś wyprostowany, pozornie obojętny, pozornie wyzuty z namiętności, z obaw, z pragnień. Stałeś i patrzyłeś w milczeniu.
Koło Ciebie, Panie Posterunkowy, przewalał się tłum ludzki, który obserwowałeś, nie będąc na pozór ani uczuciowo, ani rzeczowo zaangażowany z żadną z tego miliona spraw, jakie toczyły się po bruku miasta. W żadną, a jednak we wszystkie. Strzegłeś tego, aby się owe sprawy nie zderzały na samym środku jezdni. Rzeczą Twoją było torować im swobodną drogę, niektóre zaś wyłączać błyskawicznie z ruchu. Sprawy te były najrozmaitsze, ulicą bowiem przewalała się praca, handel, trud, chciwość, występek, miłość, przemoc, złość bezmyślna. O każdej porze dnia i nocy w blasku słońca czy w strugach deszczu, w mroku wieczoru czy w oparach mgły.
Sytuacja przedstawiała się tak, że inni o Tobie, Panie Posterunkowy, nie wiedzieli prawie nic, podczas gdy Ty o nich wiedziałeś o wiele więcej. Miałeś rolę obserwatora, byłeś psychologiem doświadczonym i, jak mniemam, wyrabiała się w Tobie swoista filozofia, pewien szczególny sposób patrzenia na rzeczy tego świata. Może się mylę, wydaje mi się jednak, że filozofia Twoja, Panie Posterunkowy, była gatunkowo trochę gorzkawa. Postrzegałeś, badałeś, wyciągałeś wnioski, poznawałeś…
Mając z natury tylko dwoje oczu, musiałeś ich mieć sto.
Stojąc na posterunku, nauczyłeś się czytać w głębokim zwierciadle ulicznego bruku. A w tym wypolerowanym przez miliony stóp lustrze, przeglądało się życie całe. Na tej lśniącej tafli bystre Twe oko, Panie Posterunkowy, umiało dostrzegać wszystko i wszystko zanalizować. Więc prawie niewidoczny ślad nóg, więc błoto, więc krew…
Znałeś ludzi i Ty jeden w tysięcznym tłumie wiedziałeś dużo o każdym niemal przechodniu. Klasyfikowałeś ich, dzieliłeś, niektórych nie spuszczając z oka. Zbyt dużo wiedząc, popadałeś w zadumę.
Czysty, elegancki, zapięty na ostatni guzik, stałeś wyniośle i obojętnie w deszcz, mróz czy upał. Jakże do Ciebie można było zbliżyć się i pytać, skoro każde pytanie byłoby właściwie niedorzeczne. Na przykład gdy mróz sięgał 20 stopni, czy można było spytać: „Panie Posterunkowy, a nie jest Panu przypadkiem zimno?”. Nie, bo uśmiechnąłbyś się i powiedział, że owszem.
A zresztą, po co było pytać, skoro i tak nie mógł Cię nikt zaprosić na wódkę, bo przecież nie zszedłbyś z posterunku, jak również nie przyjąłbyś szklanki wody. Po cóż więc ktoś miał wypytywać o takie głupstwa, gdy wiadomo z góry było, że Ty jeden pośród tysięcy musisz stać na zimnie, czy w słońcu, że Ci nie wolno ogrzać się czy też w cieniu poszukać ochłody. Ale gdy już zacząłem mówić o tym mrozie i upale, to widzę, że wiedziałbym coś o Panu, wiedziałbym bodaj to, że było Panu zimno i było Panu gorąco. To już coś.
Niekiedy, co prawda bardzo rzadko, spotykano Cię nie na służbie. Wychodziłeś z żoną na przechadzkę, prowadząc za rękę dziecko. Więc teoretycznie mógłbym Cię zobaczyć przed domem, na którego progu, gdy wróciłeś po ciężkich ośmiu albo dziesięciu czy dwunastu godzinach służby, żona witała cię okrzykiem: „Jesteś! Wróciłeś!” A dziecko rzucało Ci się na szyję! Czyli zaczynam Cię poznawać lepiej Panie Posterunkowy!
Nie jestem ani pierwszym, ani jedynym, który zainteresował się zagadką duszy policjanta. Pisarz, Stefan Żeromski, już dosyć dawno temu zadał pytanie: „Ach panie posterunkowy, czemu masz smutną twarz?… Na tobie stoi, na tobie polega cały ten oto wirujący świat. Gdyby nie ty, spokojny a uważny, skoczyliby sobie do gardzieli i skłębili się w jedno wężowisko żądz. Wydarliby ze siebie nawzajem nie tylko szmaty i bieliznę, ale wyłupiliby sobie oczy nawzajem i z dygocących wnętrzności wyszarpaliby żywą duszę, ażeby ją w tym oto błocie ulicy rozdeptać nogami” [S. Żeromski, Przedwiośnie, Wrocław 1982, s. 325].
Gdy cytuję słowa wielkiego pisarza, coraz mniej dziwię się temu, że byłeś dla wszystkich zagadką, Panie Posterunkowy. Byłeś tajemniczy, jak samo słowo „policja”, słowo, na którym kształcić się powinno uczniów szkół dramaturgii, ponieważ ten wyraz miał tysiące odcieni, barw, akcentów. Raz był groźny, raz posępny, raz cichy, kiedy indziej znowuż rozpaczliwie głośny, a zawsze, zawsze inny. Rozlegał się nagle w mrokach nocy, przecinając ulicę wołaniem długim, przeciągłym, podobnie jak ciszę lasu mąci głos ptaka, do którego gniazda trafi rabuś – puchacz. „Policjaaaaa! Pol…”, odzywało się raz i potem czyjaś ręka dusiła to słowo na ustach wołającego tak, że tylko dźwięk „pol” mógł dojść do czyichś uszu. Milkło wszystko i po krótkiej pauzie odzywał się gwizd, tupot kroków na bruku, ucieczka i pościg.
Kiedy indziej znowuż słowo to pukało ledwie dosłyszalnie w drzwi. „Policja”, wypowiedziane szeptem, groźne było i twarde. Towarzyszył mu niekiedy szybki ruch ręki, która chwytała za broń.
Inaczej zupełnie brzmiało to słowo, gdy szliście w paradzie. Chłop w chłopa rosły, barczysty, mocny, aż dzwonił pod waszymi stopami bruk. Młodzi, krzepcy, maszerowaliście tak, że ludzie mówili – „policja”. Jakby duma, jakby satysfakcja odzywała się w tym głosie, które wzmacniało się i podwyższało o jeden ton, gdy w ślad za pieszym oddziałem jechał błyszczący szwadron we wspaniałych kaskach, na pięknych, dorodnych koniach.
Ale, ale… Bywało tak, że gdy te same konie gnały środkiem ulicy, rozpraszając tłum, słowo to chrypło na chwilę, po czym zdławione, wciśnięte w gardło, wybuchało panicznym strachem, który zamiatał całą jezdnię słowem „policjaaa!”.
Inaczej, zupełnie inaczej brzmiało to słowo, gdy nadzwyczajne dodatki donosiły o krwawym napadzie bandyckim, gdy na murach kościołów pojawiały się czarne nekrologi mówiące, że taki a taki z funkcjonariuszy policji zginął, broniąc porządku i prawa. Gdy zaś przez ulicę kroczył kondukt pogrzebowy, gdy na karawanie spoczywała trumna policjanta, zdobna w krzyż zasługi, wtedy słowo „policja” wypowiadane było ciszej, o jakąś oktawę niżej i głębiej zarazem. Zdejmowano kapelusze i patrząc na was, niosących wieniec żałobny, mówiono „policja, znowu policja”.
Gdybym chciał poznać Twoją sytuację ekonomiczną i niedyskretnie zajrzałbym do Twej kieszeni, przekonałbym się, że dobrze skrojony mundur, że elegancki płaszcz, to tylko pozory. Sięgając zaś do statystyk, dowiedziałbym się, że posterunkowy przypadał mniej więcej na tysiąc dwustu mieszkańców. Dużo czy mało? To zależy. Podobno nie było wsi, która by słusznie czy niesłusznie narzekając na policję, nie czyniła starań i zabiegów, aby właśnie w tejże wsi był posterunek policyjny. Bo tak już się działo na tym bożym świecie, że gdy policja była, gdy wkraczała i interweniowała, mówiono, że przyszła niepotrzebnie, że bez jej pomocy można było zlikwidować dany konflikt. Ale gdy jej nie było na miejscu, krzyczano: „Gdzie policja? Dawno tu już być powinna! Skandal! Nigdy ich nie ma wtedy, gdy są potrzebni!”.
Kraj nasz był wielki, zaludniony rozmaicie i czasem na przestrzeni wielu kilometrów kwadratowych znajdował się jeden jedyny posterunkowy. Dosłownie kropla w morzu! Niekiedy, jak na Kresach, w morzu mniejszości narodowych. Jeden, jedyny Polak wśród… Ach, teraz samo, niewołane, przyszło słowo „Polak”. Słowo, którego mi brakowało. Myślę, że ono wypełniłoby lukę, byłoby pomostem pomiędzy Tobą a mną, Panie Posterunkowy.
Wydaje mi się, Panie Posterunkowy, że spotkawszy Pana na ulicy kresowego miasteczka, coś jednak bym wiedział o Panu. Wiedziałbym, że cierpisz zimno, gorąco, masz żonę, dzieci, jesteś Polakiem, że jesteś zawsze potrzebnym czynnikiem ładu, a pełniąc swą twardą służbę, często giniesz na posterunku.
Czy to wiele? Bynajmniej!
Postanowiłem więc zagłębić się w lekturze i napisać krótką, o „granatowych mundurach” gawędę.
Postanowiłem nakreślić tych kilka stron, by runął mur niewiedzy o rozdziale polskiej historii przez 50 lat wstydliwie ukrywanym, o rozdziale pisanym 20 lat przez Pana, Panie Posterunkowy, w małym miasteczku na Kresach II Rzeczypospolitej.
Jeśli idzie o mnie, to nie widzę już tego muru wcale, i już nie wspinając się bynajmniej na palce, mógłbym wyciągnąć rękę, aby mocno uścisnąć Twą dłoń Panie Posterunkowy.
Niewielka ilość opracowań dotyczących poruszonego zagadnienia sprowokowała mnie do wnikliwego przeanalizowania prasy policyjnej ukazującej się w owym czasie. Czasopisma: „Na Posterunku” i „Gazeta Administracji i Policji Państwowej” dostarczyły mi wiadomości o Twojej ciężkiej pracy i trudnym życiu. Te informacje, niejako „z pierwszej ręki”, stały się fundamentem mojej pracy, którą Tobie poświęciłem. Świadom jestem, mimo wniesionego wysiłku, jej niekompletności. Nie jest ona pozbawiona także tendencyjności, która zapewne związana jest z moim bardzo osobistym podejściem do „rzeczy sprawy”. Mam jednak nadzieję, że wybaczy mi Pan te „grzeszki”, Panie Posterunkowy, wszak… jestem… Twoim…wnukiem.
Wspomnienia z zesłania
Drogę zesłańców na podstawie opowiadań matki, Marii Strogulskiej i relacji sióstr, Jadwigi i Henryki,
opisał syn, Tadeusz Strogulski
Deportacja nastąpiła nad ranem 13 kwietnia 1940 roku. Cała rodzina – matka Maria, córki Jadwiga i Henryka oraz syn Tadeusz – została przewieziona na stację w Haliczu, gdzie załadowani zostali do bydlęcego wagonu. Następnego dnia pociąg ruszył do Lwowa. Tutaj polskie kobiety przez okno wagonu podawały im żywność, m.in. mleko i chleb. Potem transport ruszył na wschód. Gdzieś na granicy Polski i ZSRR przeładowano ich do szerokotorowych sowieckich wagonów. W wagonie było 12 rodzin – około 40 osób. Podróż trwała ponad dwa tygodnie. Przez ten czas pociąg kilka razy zatrzymał się. Na postojach dawano gorącą wodę, którą często inne osoby oddawały Marii, gdyż miała małe dziecko. Co pewien czas żołnierze z eskorty kontrolowali liczbę osób w wagonie. 28 kwietnia transport dotarł do miejscowości Szubar-Kuduk, w tymirskim rejonie aktiubińskiej obłasti. Tutaj wagon rozładowano, a rodziny samochodami rozwieziono po kołchozach. Rodzina Strogulskich trafiła do kołchozu „Puti do Socjalizma”
Mija kolejna zima na zesłaniu. Była mroźna i obfitowała w duże opady śniegu. Lepianki, w których mieszkali zesłańcy, zasypane do tej pory grubą pokrywą śniegu, z każdym dniem coraz więcej odsłaniały swój ubożuchny wygląd. Śnieżna otulina, która do tej pory szczelnie okrywała domostwa przed mrozami, teraz znikała, zamieniając się w rwące strumienie. Mocniejsze promienie słońca i powiew ciepłego powietrza obwieszczało rychłe nadejście wiosny. Strumyki i rzeki uśpione przez suszę latem, a skute lodem zimą, nagle ożyły i z każdą chwilą coraz więcej wypełniały się wodą. Pobliska rzeka przybrała i rwącym strumieniem pędziła w głąb stepu, nasączając glebę życiodajnym płynem.
W miarę wzrastania temperatury step pokrywał się zielonym kobiercem, a tu i ówdzie pojawiały się kwiaty. Krajobraz zmieniał się z dnia na dzień. Rośliny, korzystając z chwilowej hojności natury, niektóre z nich urosły do monstrualnych rozmiarów, były to powszechnie znane burzany. W mniejszych skupiskach pojawiała się lebioda, a z żółto kwitnących roślin wyrastały ostre kolce.
Nadejście wiosny i życiodajne promienie słońca odsłoniły drugie oblicze ziemi. Wody w strumieniach zaczęły opadać, rzeka gdzieś po drodze gubiła swój bieg, a ostre promienie słońca wysysały resztki kropli wody z wylewisk i z zakoli, odsłaniając wyrwy w skarpach, zwane przez miejscowych ludzi bałkami.
Step to ogromne połaci ziemi dość zróżnicowanej. Od strony zachodniej bardziej i dająca się zagospodarować, i wschodnia, im głębiej i bliżej gór, tym bardziej uboga w roślinność i nienadająca się do uprawy. To był tak zwany „głodny step”.
Wraz z nadejściem wiosny gotowość do wyjścia w pola zarządzał sam prisidatiel. Zwoływał ludzi, a byli to oprócz brygadzistów mieszkańcy kołchozu, czyli zesłańcy; tu przydzielano im pracę. Część ludzi szła w pola, tam czekały na nich zaprzęgi wołów, wykonywano orkę. Orka przypominała raczej rycie ziemi. Sprzęt z dawnej epoki przypominający eksponaty muzealne. Praca w stepie trwała tygodniami. Miarą pracy były trudodni, które w żadne sposób nie rekompensowały włożonego trudu. Ludzie po wielu dniach harówy wracali do swoich domostw, do dzieci, które wygłodniałe z utęsknieniem oczekiwały na swoje mamy i opiekunów.
W nędznej lepiance, w mrocznym kącie, przytulone do siebie przykucnęły ludzkie istoty. Nędzne odzienie, wychudłe twarze, smutne oczka budziły litość. Dzieci od wielu dni oczekiwały na swoją mamę. Matka tych dzieci, jak i pozostali ludzie, wracała po kilkutygodniowej pracy. Na widok swoich najbliższych oblicza dzieciaków rozjaśniały. Była wielka radość z powrotów i spotkań. Dzieci nie dawały poznać po sobie, że od paru dni chlebka nie jadły. Próżne były oczekiwania, że mamy coś im przyniosą. Racje żywnościowe w polu były marne, ludzie byli głodni. Czasami udawało się coś przemycić, ale to nie pokrywało potrzeb rodziny. Zdarzało się niekiedy upolować susła. Szczęściem też było przynieść kawałek mięsa z padłego wołu.
Stałą potrawą byłą łoboda (podobne do lebiody). Głód wśród zesłanych był codziennością, ludzie umierali z głodu i ginęli z powodu głodu. Tragicznie kończyły się losy dzieci zaginionych. Dochodziło do porwań w nieznanym bliżej celu. Było prawdopodobieństwo kanibalizmu. Nigdy nie doszło do ujawnienia, co się stało z zaginionymi. Tu było bezprawie, władze nie zajmowali się losami zaginionych. Głód wśród zesłańców wpisany był w ich dolę i niedolę. Taki stan rzeczy doprowadza człowieka do desperackich czynów. Jedni w obłędzie głodowym szli w stepy, w obłędnym amoku ginęli wśród pustkowia. Inni szli na tory w oczekiwaniu na śmierć pod kołami pociągu.
Krytyczny czas nastąpił w trzecim roku zesłania. Wraz z głodem przyszły choroby.
W lepiance, w której trójka dzieci oczekiwała na powrót swojej mamy, jedno z nich – najmłodsze było chore. Dziecko leżało w gorączce, a rozpalone ciałko wskazywało na konieczność pomocy medycznej. Lekarza w tym rejonie nie było, więc matka zwróciła się do prisidatiela o pomoc. Urzędnik z powagą wysłuchał, a następnie z fałszywą uprzejmością odpalił: „Wy tutaj macie padochnąć”, i ze wzgardą odrzekł, żeby nie zawracać mu głowy, jednak po chwili dodał: „Jeśli się oddasz, to coś się da zrobić”. Kobieta wyszła z wielkim bólem i pogardą do zdegradowanego urzędnika.
Ktoś doradził jej, że na drugim posiołku jest wracz (lekarz). Posiołek ten oddalony był o około 20 kilometrów. Najkrótsza droga prowadziła przez bałki (wyschnięte koryto rzeki). Nazajutrz kobieta ubrała dziecko i skoro świt udała się pieszo w poszukiwaniu lekarza. W godzinach południowych szczęśliwie dotarła pod wskazane miejsce. Wracza zastała w domu. Obejrzał dziecko, po czym bezradnie rozłożył ręce. Nie był w stanie leczyć dziecka, nie miał leków, a i wiedza jego nie sięgała zbyt wysoko. Jedynie, co mógł powiedzieć, to prawdopodobieństwo zapalenia płuc u dziecka. Było już popołudniu, kiedy kobieta ruszyła w powrotną drogę. Po kilku kilometrach poczuła zmęczenie. Przysiadła przy przybrzeżnej skarpie i wkrótce zapadła w drzemkę. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy nagle obudziła się i zobaczyła przed sobą wilka. Wystraszona mocniej przytuliła dziecko do piersi i tak w bezruchu siedziała do zmroku. Trudno określić, ile pacierzy w tym czasie odmówiła. W pewnej chwili wilk odwrócił się i odszedł. Kobieta nie ruszyła w dalszą drogę. Tak w odrętwieniu przesiedziała do rana.
Promienie słońca ledwo przecierały się przez szczyty gór, kiedy ruszyła w drogę powrotną. Idąc, rozmyślała nad dalszym losem swoim i dziecka, dziękując Panu Bogu za ocalenie. Około południa wróciła do dzieci z bardzo złą wiadomością. Zdawała sobie sprawę, że dziecko może umrzeć. W mętniejących oczkach synka widać było dogorywające życie. Kobietą targała bezradność. Nagle przyszła jej nowa myśl: bańki! Bańki miały być ostatnim ratunkiem dla dziecka. Na malutkich pleckach zmieściło się zaledwie kilka baniek. To miało zadecydować, czy dziecko przeżyje. Pierwsze godziny nie rokowały niczego dobrego. Dziecko walczyło z chorobą. Trzecia doba miała dać odpowiedź, czy przeżyje. Kobieta, niemal w obłędzie, błagała Boga o zdrowie synka. Mówiła: „Panie Boże, zabrałeś mi męża, daruj mi dziecko”. Dziecko przeżyło, matka podziękowała Bogu za darowanie życia.
Mijały tygodnie, zbliżała się zima. Pierwsze oznaki zimy przynosi wiatr zwany „burian”. Wiatry pędzące przez stepy unosiły tumany pyłu. Burzany wyrwane z podłoża zbijały się w kule i gnały z wiatrem przez step.
Niesprzyjające lato, susza i wiatry dokonały spustoszenia w uprawach. Zboża były słabe, inne uprawy też były marne. Głód coraz mocniej dawał się we znaki. Były dnie, kiedy matka nie miała czym nakarmić swoich dzieci. Ludziom groziła śmierć głodowa. Kobietę ogarnęła rozpacz. Taki stan rzeczy doprowadza człowieka do desperacji. Długo targały ją myśli, co począć – wyjścia już nie ma. Tak jak inni ludzie, zdecydowała, że przyszła pora skończyć z tym. Ubrała dzieci i miała udać się w drogę, z której nie ma powrotu. Zanim wyszli, rzekła dzieciom – pomódlmy się. Tak klęczących zastał ich człowiek, który niósł im ocalenie.
Józef, zastając matkę z dziećmi gotowych do wyjścia, spytał: „Maryś, a ty dokąd się wybierasz?” Odpowiedzi nie otrzymał. Maria zaczęła bardzo żałośnie płakać. Józef o więcej nie pytał, wiedział o tragedii w tej rodzinie. Po chwili zwrócił się do kobiety: „Maryś, masz tu dwie głowy baranie, ugotuj je dzieciom”. I wyszedł. Odchodząc, rzekł: „Maryś, ufaj Bogu”. I znów dziękowaliśmy Bogu za ocalenie.
Krytyczne czasy wyzwalają wśród dzieci niesamowitą odpowiedzialność i poczucie obowiązku. Gdy dorośli oddaleni byli od swoich domostw, a dzieci pozostawały same, starsze dzieci otaczały opieką młodsze. Obowiązek wyzwalał się samoczynnie. Karmienie, utrzymywanie w czystości, pilnowanie przed innymi niebezpieczeństwami, zdobywanie żywności, tym zajmowały się dzieci starsze. Step nie należał do miejsca obfitości, zdobywanie żywności wymagało nie lada sztuki. W porze wiosenno-letniej zbieranie świeżej lebiody i sporządzanie z niej pokarmu uzupełniało organizm ludzki w niezbędne witaminy i żelazo. Białko uzupełniały złowione susły. Sposób złowienia susła wymagał nie lada sztuki i sprytu. Samo sporządzenie „przysmaku” należało do tajemnicy kulinarnej. Przed zimą należało zgromadzić opał. Nadawały się do tego tak zwane kiziaki. Były to odchody bydlęce. Zbieraniem podsuszonych kiziaków zajmowały się dzieci.
Wśród społeczności polskiej ważne było utrzymywanie zwyczajów i mowy polskiej. Wbrew wszelkim zakazom i uniemożliwianiu przez władze sowieckie, duch polskości ciągle był i żył. Ludzie razem modlili się, śpiewali i zachowywali zwyczaje, przekazując to wszystko dzieciom.
Godne uwagi było nawiązanie przyjaźni i znajomości przez dzieci. Ludność miejscowa nieufna do ludzi tu przybyłych, do zesłańców. Dzieci temu zaprzeczały, razem się bawiły i przyswajały obcą mowę. Z biegiem czasu nawiązała się nić porozumienia między dorosłymi. Zrozumieli, że mają wspólnego ciemiężcę.
Zanim nastała zima, część zesłańców została rozesłana do innych miejscowości. Maria z dziećmi trafili do miejscowości Szubarkoduk. Zamieszkali w baraku, który był szkołą. Mała izdebka była lepsza od lepianek. Kobieta zatrudniona została w szkole jako woźna. Oprócz sprzątania zadaniem jej była palenie w piecach. Piece opalane były materiałem ropopochodnym, podobnym do mazutu. Palenie było niebezpieczne, ponieważ opary mazutu mogły wybuchnąć. Kobieta często wracała z pracy z oparzeniami na rękach i twarzy. Dzieci z tej szkoły były wyjątkowo rozbestwione, źle wychowane. Niszczyły wszystko, nie miały szacunku zarówno do nauczycieli, jak i do woźnej. Wychowanie ich kształtował komsomoł, ideały komunizmu oraz wódz Stalin. W perspektywie w najbliższym czasie czekał na nich front.
Wraz z nadejściem wiosny nagromadziły się nowe kłopoty w rodzinie Marii. Choroby dotknęły najstarszą córkę. Najpierw malaria osłabiła organizm, a następstwem tego było zapalenie opon mózgowych. Szpital, w którym znalazła się córka, nie był w stanie leczyć takich chorób. Stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień. Lekarz stwierdził, że stan jest beznadziejny, więc zaprzestano ją leczyć, a nawet interesować się nią. Córka w chorobie leżała bez żadnych reakcji na bodźce zewnętrzne. Personel szpitala przestał interesować się nią licząc, że wnet umrze. Tylko cud mógł sprawić, że córka przeżyje. Cud się zdarzył, córka przeżyła, ale choroba pozostawiła trwałe ślady. U dziecka zatrzymał się rozwój umysłowy. Pozostała z rozumem dziecka do końca swoich dni.
Rok 1944 przynosi nowe nadzieje na opuszczenie nieludzkiej ziemi. Jest transport, sybiracy wybierają się w powrotną drogę. W transporcie jest też Maria ze swoimi dziećmi. Pociąg skierowany jest w kierunku Ukrainy. Droga niesamowicie się wydłuża. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów pociąg zatrzymuje się, ludzie muszą wysiąść, koczują pod gołym niebem. Wszystko, co złe sprzysięgło się przeciw ludziom. Pod gołym niebem narażeni byli na zimno, opady, rabusi, głód i choroby.
Zanim transport dojechał do miejsca przeznaczenia, takich postojów było kilkanaście. Czas się wydłużał w nieskończoność ludzi ubywało. Choroby dziesiątkowały zarówno tych młodych, jak i starsze osoby. Ludzie umierali, a swój grób znajdowali w nurtach rzek. Pochować zwłok nie było gdzie, więc wybór rzeki był najodpowiedniejszy. Po blisko półrocznej podróży transport dojechał do Mikołajewska na Ukrainie. Losy zesłańców znane były przywódcom zachodnim oraz polskim władzom emigracyjnym. Zachód zainteresowany wojną z Niemcami oddalał sprawę losów Polaków na zesłaniu. Poza tym nie chciał wchodzić w konflikt ze swoim koalicjantem ze wschodu w wojnie z Niemcami. Każde próby rozmów o uwolnieniu władze ZSRR zbywały obiektywną niemocą.
Kiedy wreszcie nastąpiła możliwość opuszczenia tej niegościnnej ziemi, w ludzi wstąpiła wiara w przetrwanie. Ukraina stała się pierwszym etapem w drodze powrotnej. Trzeba też było tych wygłodniałych i wynędzniałych ludzi odżywić. Miejscowe władze miały obowiązek zająć się przybyłymi. Ludzi trzeba było zakwaterować oraz przydzielić racje żywnościowe.
Maria długo szukała miejsca zamieszkania. Wszędzie odmawiano schronienia. Na przeszkodzie stała zbyt liczna rodzina. Kiedy traciła wszelką nadzieję, przygarnęli ją Białorusini, którzy wygnani zostali ze swoich domów za kułactwo. Rodzina ta przechodziła prawdziwą tragedię: trzech ich synów zginęło na wojnie. Trudno opisać rozpacz tych ludzi.
Maria z dziećmi zamieszkała w małej izbie, w której zamiast łóżka była prycza. Prycza chociaż niewygodna, była przytulna i było tu ciepło. Datki z przydziału stawały się coraz mniejsze i nie wystarczały na i tak skromne utrzymanie. Maria podjęła pracę w kołchozie, zajmując się różną pracą w zależności od aktualnych potrzeb. W okresie zbiorów pracowała na polu, w innym przypadku pracowała w oborze. Zarobki w kołchozie były niewspółmiernie niskie w stosunku do potrzeb ludzkich. Brakowało wszystkiego, głównie podstawowych produktów, jak chleb.
Okolice, do których przybyli zesłańcy, budziła wielką ciekawość zwłaszcza wśród dzieci. Tu wszystko różniło się i nie przypominało dalekiej Syberii. Tu był las, który urastał do czegoś tajemniczego. Wiosenne przyloty ptaków, klangor żurawi, gęganie gęsi i pojawienie się innych ptaków – to wszystko budziło ciekawość u dzieci. Ptaki jak wrony, gawrony wybierały w pobliskim lesie miejsca lęgowe. W czasie wylęgu piskląt i w miarę urastania ich istnieje między ptakami rywalizacja o karmę. W tym przypadku istnieje samoistna eliminacja słabszych osobników, które wyrzucane były z gniazd przez silniejsze ptaki. Dzieci wypatrywały wyrzucanych ptaków, z których można było ugotować na przykład rosołek. Na zboczach lub na skrajach lasu rosły krzewy podobne do tarniny, a owoce tych krzewów o smaku lekko cierpkim uzupełniały brak witamin. Dzieci zbierały i chętnie je jadły. Niebezpieczne było zbieranie kukurydzy na kołchozowych polach, co było karane. Zbieraniem zajmowały się dzieci. Jeżeli udało się uzbierać pewną ilość kolb, a następnie wysuszyć, to po zmieleniu na żarnach można było sporządzić sycący posiłek, który nazywano mamałygą.
Pobyt na Ukrainie z pewnością nie był miejscem szczęśliwym, ale właśnie tu odradzał się duch i nadzieja w narodzie. Ludzie uwierzyli, że powrót jest możliwy. Władze sowieckie zniechęcały do powrotu, namawiały do pozostania i do podpisania obywatelstwa radzieckiego. Bliżej nie są znane przypadki o wyrażeniu zgody na pozostanie.
W lutym 1945 roku nadeszła wiadomość o powrocie obywateli polskich do Polski. Nastąpiły przygotowania do powrotu. Zaopatrzenie w racje żywnościowe miały nastąpić w trakcie zgłaszania się w transporcie. Transport składał się z wagonów towarowych uzupełnionych piecykiem żeliwnym, który umocowany był na środku wagonu.
Przykro było rozstawać się z Białorusinami, którzy przyjęli rodzinę Marii. Nawiązała się między nimi nić przyjaźni i serdeczności. Ale Marię ciągnęło do swoich, do męża. W tym czasie jeszcze nie wiedziała, że mąż zginął z rąk oprawców z NKWD. Maria z dziećmi zajęła miejsce w jednym z wagonów. Drzwi wagonów tym razem nie były ryglowane, nie było obawy o ucieczkę. Transport konwojowany przez krasnoarmieńców, trochę dziwnie ubranych, w czubate czapki z czerwoną gwiazdą na czole był powodem do drwin. Konwojenci byli uzbrojeni w długą broń, noszoną na sznurku. Pociąg ruszył, jednak po drodze kilka razy zatrzymywał się, zanim dojechał do większej stacji. W czasie postoju ludzie wychodzili z wagonów, szukając drewna na opał. Piecyki zainstalowane w wagonach były zmorą, zwłaszcza dla dzieci. Rozgrzane blachy pieca, niczym niezabezpieczone od zewnątrz, stały się pułapką dla dzieci. Dzieci, lgnąc do ciepłego, zbliżały się na niebezpieczną odległość. W razie potknięcia lub szarpnięcia wagonu niejedno dziecko zetknęło się z gorącym piecykiem, ponosząc konsekwencje oparzeń. Własnych zapasów nie starczyło na długo, ledwie do Kijowa.
W Kijowie pociąg zatrzymał się na dłużej. Ludzie wylegli z wagonów w poszukiwaniu jakiejkolwiek strawy. Maria też poszła w poszukiwaniu jedzenia, było to raczej chodzenie po prośbie, niewiele przyniosła, bo ludzie w Kijowie byli też głodni. Kijów jako miasto frontowe był bardzo zniszczony. Ludzie szukali najbliższych wśród ruin. Zanim transport ruszył w dalszą drogę, organizacje charytatywne starały się wspomóc powracającym z zesłania. Dystrybucją jak zwykle w takim przypadku zajmowały się osoby niemające nic wspólnego ze zesłańcami. Zanim produkty dotarły do ludzi, zostały rozszabrowane, a ludziom z transportu pozostawały głodowe racje.
Wreszcie transport dotarł do Lwowa. Ludzie uradowani, myśleli, że wreszcie są u siebie. Jakie spotkało ich rozczarowanie: „Lwów nie wasz”, mówili Ukraińcy, „wynoście się stąd”. Marię spotkało takie samo rozgoryczenie, pochodziła stąd, z Meduchy, synka urodziła w Haliczu, a teraz ma jechać w nieznane… Siła macierzyńska nakazywała jej walczyć o żywność. Miasto częściowo znała, więc poszła po prośbie za chlebem, za czymkolwiek, aby można było nasycić dzieci. Przy spotkaniu z Ukraińcami dawało się odczuć ich wrogość do Polaków. Można było spotkać też Polaków, którzy w patriotyzmie do swego miasta Lwowa, mimo niebezpieczeństw pozostali tu. Ci darzyli zesłanych szacunkiem i dzielili się, czym mogli.
Maria przyniosła dla dzieci kawałeczek chleba, bułeczkę dla synka i parę ziemniaków. To miało wystarczyć na dalszą drogę. Od pewnego czasu u synka ukazywały się objawy choroby. Był bardzo osłabiony, z całkowitą utratą apetytu. Maria chciała nakarmić go bułeczką. Synek zjadł zaledwie kawałek, ale więcej nie chciał, a po chwili zwymiotował. To był niepokojącyc sygnał. Maria prosiła Boga o jak najszybszy przyjazd na tereny polskie, które miały być na pograniczu Przemyśla. Pociąg od Lwowa szybciej przemieszczał się i w niecałą dobę dotarł do nowych polskich granic. W Przemyślu przekazano, że docelowym miejscem transportu jest Wrocław. Maria miała poważny problem, gdzie udać się z dzieckiem do lekarza. Pozostawienie synka daleko od miejsca docelowego nie wchodziło w rachubę, jak również chwilowe odejście od transportu mógł spowodować rozstanie matki z córkami, bo transport mógł odjechać. Nad ranem transport dotarł do Krakowa, zatrzymał się na stacji Kraków- Płaszów. Wielu zesłańców, którzy znali Kraków, w rozmowie zachwycało się tym miastem. Reakcja krakowian w stosunku do przyjezdnych nie była odwzajemniona. Krakowianie groźbą i wyzwiskami zmusili zesłańców do powrotu do wagonów. Takiego wydarzenia nikt się nie spodziewał. Trudno było sobie wytłumaczyć wrogość do nieszczęsnych ludzi. Był to jedyny niechlubny epizod bogatej historii Krakowa.
Rozgoryczona matka zaniechała szukania ratunku tutaj i pozostała w wagonie. Pociąg ruszył, matka siedziała przy synku, skrapiając rozgorączkowane usta herbatką. Transport dojechał do Mikołowa na Śląsku i tu zatrzymał się na dłużej. Maria zgłosiła służbom medycznym chorobę dziecka; matka i dziecko zostali zawiezieni do szpitala w Zabrzu. Szpital ten leżał na peryferiach miasta, w zacisznym, nieco zalesionym miejscu, a personel składał się częściowo z Niemców, a po części z Polaków. Pierwsza diagnoza nie wskazała na konkretną chorobę. Na wszelki wypadek umieszczono dziecko na oddziale zakaźnym i poddano leczeniom objawowym. Po prawie 6‑letniej poniewierce uwidoczniły się braki rozwojowe dziecka. Złożyło się na to zagłodzenie, brak składników odżywczych, dysproporcja anatomiczna, duża głowa w stosunku do pozostałych części ciała, widoczne ślady krzywicy, skóra pomarszczona, odruchy sierocej choroby, leki i trudności w wymowie. To tylko te widoczne zewnętrzne ślady. Syberia pozostawiła dużo głębsze ślady w zachwianej psychice dzieci i nie tylko u dzieci. Dla przywrócenia równowagi potrzebne było szybkie dostarczenie środków odżywczych i przyjaznego środowiska. Maria pozostawi synka w szpitalu w Zabrzu i wróciła do pociągu, aby kontynuować podróż z córkami do miejsca docelowego.
Wrocław, jak większość miast na zachodzie, był bardzo zniszczony. Władzom miejscowym udało się zorganizować kilka placówek niezbędnych do prowadzenia ewidencji i ruchu ludności. Szpitale były gotowe do przyjęcia ludzi, a zwłaszcza dzieci. Kiedy synek Marii leżał w szpitalu w Zabrzu, córka trafiła do wrocławskiego szpitala. Matka tych dzieci pozostała na rozdrożu między Zabrzem a Wrocławiem.
We Wrocławiu działała instytucja zwana PUR. Była to organizacja pozarządowa, powstała z ruchu działającego na rzecz stowarzyszeń humanitarnych. Maria zgłosiła się do PUR‑u i otrzymała niezbędną pomoc. Ucieszyła ją wiadomość, że rodzice jej osiedlili się koło Nysy we wsi Oporów. Zaniechała poszukiwania mieszkania we Wrocławiu i wkrótce udała się ze starszą córką do Oporowa. Przyszedł czas na przygarnięcie pozostawionych w szpitalach dzieci. Po czterech tygodniach przywiozła z Wrocławia córkę. Następnie udała się do Zabrza po synka.
Kiedy w szpitalu w Zabrzu spytała o dziecko, wśród personelu nastąpiła konsternacja. Lekarz stanowczo stwierdził, że takiego dziecka tu nie ma. Nikt nie wie, co w tej chwili działo się w sercu kobiety. Widząc to zamieszanie, jedna z pielęgniarek – Niemka wskazała miejsce, gdzie prawdopodobnie jest dziecko, o którym mowa. Synek leżał w izolowanym miejscu, zainteresowanie chorym było tutaj marne, jak i zresztą leczenie. Na wypisie wpisano szkarlatynę. Matka z synem pociągiem wrócili do Nysy, a stamtąd mieli się udać do Oporowa. Oporów od Nysy oddalony był o około 10 kilometrów. Ta droga była ponad siły dziecka, które spędziło pięć tygodni w łóżku, niemal w bezruchu, jego mięśnie nóg stały się odrętwiałe, a każdy ruch powodował skurcze i ból nie do zniesienia. Przez większość drogi matka niosła dziecko na ręku. Było to ponad jej siły, zmęczenie i wyczerpanie organizmu dały znać o sobie. W tym okresie samochodów prawie nie było, długo nasi wędrownicy czekali na jakiś pojazd. Około 2 km przed celem podróży nadjechały dwa samochody wojskowe. Jeden z kierowców się zlitował i podwiózł „wędrowców”.
Na tym się kończy droga zesłańców z Kazachstanu do Polski.