Karol January Stanisław Bosak-Hauke

Karol i Maria Bosak-Hauke z cór­ka­mi, Mary­sią i Jolą, Byd­goszcz 1935(?)

 

Wspo­mnie­nia o moim Ojcu

Maria Okoń­ska z domu Bosak-Hauke

 

Rodzi­na mego ojca, Karo­la Hauke, pocho­dzi­ła z Nie­miec, z Mogun­cji. Pierw­szym, który osie­dlił się w Pol­sce, był mój pra­pra­dzia­dek, Fry­de­ryk Hauck. Przy­był z rodzi­ną z oko­lic Lip­ska w roku 1782, a już po kilku latach, gdy roz­wa­ża­no ewen­tu­al­ny powrót do Nie­miec, zade­cy­do­wał, iż „dla miło­ści swo­ich synów, co się już byli zbra­ta­li z mło­dzie­żą pol­ską”, pozo­sta­ną w War­sza­wie. Jego naj­star­szy syn, Mau­ry­cy, który przy­był do Pol­ski mając sie­dem lat, zawsze poda­wał War­sza­wę jako miej­sce swo­je­go urodzenia.

W następ­nych dwu­stu latach Hau­ko­wie dobrze zasłu­ży­li się swej nowej Ojczyź­nie, zarów­no w pra­cach cywil­nych, jak i w walce zbroj­nej. Począw­szy od Insu­rek­cji Kościusz­kow­skiej, poprzez Legio­ny Dąbrow­skie­go i kolej­ne powsta­nia – w żad­nym z nich nie zabra­kło przed­sta­wi­cie­li tej rodzi­ny. Jedy­nie postać gen. Mau­ry­ce­go Hauke budzi­ła sprzecz­ne opi­nie, z uwagi na różne sta­no­wi­ska doty­czą­ce spo­so­bu walki o przy­szłość Pol­ski. Gen. Mau­ry­cy Hauke był wybit­nym ofi­ce­rem w cza­sie kam­pa­nii napo­le­oń­skiej (m.in. obro­na twier­dzy Zamość). W Kró­le­stwie Kon­gre­so­wym był m.in. zastęp­cą mini­stra wojny. Choć peł­nił wiele funk­cji, posta­no­wił pobie­rać tylko jedną pen­sję; z pozo­sta­łych pen­sji połą­czo­nych finan­so­wał roz­wój woj­ska: budo­wał kosza­ry w kilku mia­stach, w War­sza­wie kosza­ry Ujaz­dow­skie (póź­niej­szy Szpi­tal Ujaz­dow­ski), w Kali­szu stwo­rzył Szko­łę Arty­le­rii. Myśląc o przy­szło­ści, sta­rał się wzmac­niać kraj woj­sko­wo. Oba­wiał się kata­stro­fal­nych dla kraju skut­ków zrywu powstań­cze­go. Uzna­wa­no, że jest zbyt ule­gły wobec cara (nie­ste­ty, brał udział w pra­cach Sądu Woj­sko­we­go, wyda­ją­ce­go wyro­ki na spi­skow­ców anty­car­skich). W nocy 29 listo­pa­da 1830 roku pró­bo­wał na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu powstrzy­mać powstań­ców – zgi­nął zastrze­lo­ny przed Pała­cem Namiestnikowskim.

W powsta­niu listo­pa­do­wym wal­czy­li jed­nak jego trzej syno­wie: jeden z nich, 15-letni Józef, zgi­nął w bitwie pod Ostro­łę­ką. Stry­jecz­ny dzia­dek mego Ojca, Józef Hanke, znany jako gene­rał Bosak (pseu­do­nim wzię­ty od herbu), był wybit­nym dowód­cą w powsta­niu stycz­nio­wym. Ludwik Hauke (pra­dzia­dek mego Ojca) brał udział razem ze Sta­ni­sła­wem Sta­szi­cem w pio­nier­skich pra­cach przy orga­ni­zo­wa­niu gór­nic­twa pol­skie­go. Byli Pola­ka­mi i czuli się szlach­tą pol­ską. Nawet wów­czas gdy peł­ni­li urzę­dy w car­skiej Rosji – jak mój dzia­dek Zyg­munt, który był sędzią sądu okrę­go­we­go w Rydze (w Pol­sce sędzią być nie mógł), ale jed­nak był Pola­kiem i czuł się Polakiem.

Mój Ojciec, Karol Sta­ni­sław Janu­ary Hanke, uro­dził się w roku 1888 w War­sza­wie, ale dzie­ciń­stwo i mło­dość spę­dził w Rydze, gdzie zamiesz­ka­li jego rodzi­ce. Tam też roz­po­czął stu­dia na Poli­tech­ni­ce i tam poznał i poko­chał ślicz­ną Marię Sini­cy­nę, Rosjan­kę, która po wielu latach i nie­zwy­kłych przy­go­dach zosta­ła jego żoną, a moją Matką. Ale na razie Maru­sia wyszła za mąż za kogoś inne­go i miała kolej­no dwóch syn­ków: Geo­r­gi­ja i Alek­se­go. Miała też samo­chód Mer­ce­des-Benz (mam jego zdję­cie – z trąb­ką sygna­li­za­cyj­ną z boku, na zewnątrz samo­cho­du). Z Ojcem moim pozo­sta­wa­ła w przy­jaź­ni i ona, i cała jej rodzina.

Z chwi­lą wybu­chu wojny w roku 1914 Ojciec został powo­ła­ny do służ­by woj­sko­wej, oczy­wi­ście w armii rosyj­skiej. Słu­żył w arty­le­rii, kolej­no awan­su­jąc. Po utwo­rze­niu w Rosji w roku 1917 Kor­pu­su Pol­skie­go pod dowódz­twem gen. Józe­fa Dowbór-Muśnic­kie­go wstą­pił do tego kor­pu­su. Jesie­nią 1918 roku powró­cił do kraju, słu­żył w 14. Dywi­zji Pie­cho­ty Wiel­ko­pol­skiej, w powsta­niu wiel­ko­pol­skim, a następ­nie w woj­nie bol­sze­wic­kiej. Został odzna­czo­ny orde­rem Vir­tu­ti Mili­ta­ri i trzy­krot­nie Krzy­żem Walecznych.

Pozo­stał w służ­bie czyn­nej: ukoń­czył Wyż­szą Szko­łę Wojen­ną, a następ­nie peł­nił służ­bę na róż­nych sta­no­wi­skach w Głów­nym Inspek­to­ra­cie Sił Zbroj­nych w War­sza­wie. Przez ten czas nie zapo­mniał o Maru­si Sini­cy­nej, teraz już Kre­isle­ro­wą. Poszu­ki­wał jej przez zna­jo­mych i z pomo­cą Amba­sa­dy Pol­skiej w Moskwie – odna­lazł! Miesz­ka­ła wtedy z syna­mi w Moskwie, jej mąż już nie żył. Miesz­ka­ła razem z sio­strą i jej rodzi­ną w okrop­nych warun­kach – był to już 11. rok od rewo­lu­cji bol­sze­wic­kiej. Zaczę­li ze sobą kore­spon­do­wać, też za pomo­cą Amba­sa­dy. Mój Ojciec zapro­po­no­wał Maru­si przy­jazd do Pol­ski, oczy­wi­ście z syna­mi, gdzie mogli­by zna­leźć nor­mal­ne warun­ki życia, a gdyby zechcia­ła – mał­żeń­stwo. Mama zgo­dzi­ła się i pod pozo­rem odwie­dzin rodzi­ny uzy­ska­ła zezwo­le­nie na wyjazd do Rygi – wtedy już sto­li­cy nie­pod­le­głe­go pań­stwa – w tym cza­sie jesz­cze takie wyjaz­dy się uda­wa­ły, póź­niej już nie. No, a z Rygi już bez prze­szkód przy­by­ła do War­sza­wy. Było to wio­sną 1929 roku. Nie­ste­ty, przy­je­cha­ła tylko z jed­nym z synów, młod­szym, 11-let­nim Alek­sym. Star­szy, Geo­r­gij (Jerzy), pozo­stał w Moskwie; nie udało się go spro­wa­dzić. Z począt­ku pisy­wał listy, ale po 1933 roku wszel­ka łącz­ność z rodzi­ną w Rosji urwa­ła się. Pasier­ba swego, Alek­se­go (któ­re­go był ponad­to ojcem chrzest­nym), mój Ojciec bar­dzo kochał i wza­jem­nie obda­rzo­ny był jego uczuciem.

W roku 1929, po ślu­bie z moją Matką, Ojciec został odko­men­de­ro­wa­ny na zachód kraju, do Ino­wro­cła­wia, na sta­no­wi­sko dowód­cy 4. pułku arty­le­rii lek­kiej i tamże komen­dan­ta gar­ni­zo­nu, awan­so­wa­ny do stop­nia pułkownika.

W Ino­wro­cła­wiu przy­szły na świat dwie córki: piszą­ca te słowa Maria w 1930 roku i Jolan­ta w 1931 roku. W roku 1935 z powo­du złego stanu zdro­wia (cho­ro­wał na cukrzy­cę) Ojciec został prze­nie­sio­ny do Byd­gosz­czy na sta­no­wi­sko szefa Rejo­no­we­go Inspek­to­ra­tu Koni, gdzie pozo­sta­wał do dnia 1 wrze­śnia 1939. Z Ino­wro­cła­wia, gdzie spę­dzi­łam pierw­sze lata życia, nie­wie­le pamię­tam. Wiem jed­nak dość dużo z opo­wia­dań Matki oraz spo­rej ilo­ści zacho­wa­nych foto­gra­fii. Na jed­nej z nich jest utrwa­lo­ny dom, w któ­rym miesz­ka­li­śmy. Nie­du­ży, dość ładny, z małym pię­ter­kiem, w ogro­dzie. Było to miesz­ka­nie służ­bo­we. Pamię­tam, jak parę razy wie­czo­rem, po ciem­ku, przed naszy­mi okna­mi prze­cią­gał cap­strzyk. Był to prze­marsz orkie­stry woj­sko­wej z pochod­nia­mi, nie wiem, z jakiej oka­zji. Być może było to bar­dzo ładne, ale mnie prze­ra­ża­ło. Wie­dzia­łam, że Ojciec ma w pułku dwie, podob­no ślicz­ne gnia­de klacz­ki: Tajgę i Tan­cer­kę, ale nie przy­po­mi­nam sobie, abym widzia­ła Go na koniu.

Do ogród­ka za domem przy­le­gał duży, pusty plac, na końcu któ­re­go stały jakieś niskie budyn­ki. Mówi­ło się, że miesz­ka­li tam bez­dom­ni czy może bez­ro­bot­ni. Ich dzie­ci bawi­ły się na tym placu, co było to dla mnie nie­zro­zu­mia­łe i nie­spra­wie­dli­we: „Dla­cze­go te dzie­ci nie mogą się bawić w naszym ogród­ku, tylko na pustym placu?”. Ojciec jako komen­dant gar­ni­zo­nu miał pewien wpływ na spra­wy miej­skie i pamię­tam, że w domu czę­sto się mówi­ło o bez­dom­nych czy może bez­ro­bot­nych– ale chyba nie­wie­le się dało osią­gnąć, bo ton tych roz­mów był jakiś zre­zy­gno­wa­ny. Pew­ne­go razu prze­jeż­dżał przez mia­sto duży tabor cygań­ski, w któ­rym był cygań­ski król (!) Kwiek. Cyga­nie chcie­li się zatrzy­mać w mie­ście, ale wła­dze miej­skie nie wyra­ża­ły na to zgody. Ojciec sta­now­czo się im sprze­ci­wił i wydał Cyga­nom zezwo­le­nie na postój. Dowie­dzia­łam się o tym znacz­nie póź­niej, już miesz­ka­jąc w Byd­gosz­czy, kiedy to pew­ne­go razu odwie­dził nas jakiś dziw­nie wyglą­da­ją­cy i mówią­cy pan. Wtedy powie­dzia­no mi, że to był król Cyga­nów Kwiek, który będąc w Byd­gosz­czy, odwie­dził Ojca, chcąc Mu jesz­cze raz podzię­ko­wać za oka­za­ną ongiś życzliwość.

Rodzi­ce brali czyn­ny udział w życiu spo­łecz­nym i towa­rzy­skim swego śro­do­wi­ska, czyli rodzin woj­sko­wych – zwłasz­cza Matka nale­ża­ła do róż­nych sto­wa­rzy­szeń. Głów­ne to miej­sco­we koło Rodzi­ny Woj­sko­wej, oczy­wi­ście PCK i „Kro­pla Mleka”, które pro­pa­go­wa­ło zdro­we odży­wia­nie dzie­ci, ale przede wszyst­kim poma­ga­ło bie­do­cie w wykar­mie­niu dzie­ci. Zacho­wa­ło się parę foto­gra­fii z róż­nych ofi­cjal­nych spo­tkań – panie w suk­niach wizy­to­wych z szy­deł­ko­wy­mi koł­nie­rzy­ka­mi, o sta­ran­nie zaon­du­lo­wa­nych fry­zu­rach. Pano­wie nie­któ­rzy w mun­du­rach, inni w cywi­lu. Są foto­gra­fie publicz­no­ści na try­bu­nach, a więc jakieś zawo­dy spor­to­we, entu­zja­stycz­ne powi­ta­nia na sta­cji kole­jo­wej – chyba powrót woj­ska z manew­rów, a też i przed­sta­wie­nia wysta­wia­ne przez dzie­ci, orga­ni­zo­wa­ne przez te panie. Te foto­gra­fie mówią wiele o tym, jak oży­wio­ną dzia­łal­ność pro­wa­dzi­ła ta nie­licz­na prze­cież spo­łecz­ność w małym pro­win­cjo­nal­nym mie­ście. Matka bar­dzo czę­sto o tym mówi­ła. Może to tra­dy­cje spo­łecz­ni­kow­skie dobrze zor­ga­ni­zo­wa­nej Wielkopolski?

W 1934 roku, gdy Ojciec został prze­nie­sio­ny do Byd­gosz­czy, w Ino­wro­cła­wiu na poże­gna­nie odby­ła się uro­czy­sta defi­la­da woj­sko­wa i uka­zał się też w miej­sco­wej gaze­cie arty­kuł z tej oka­zji, któ­re­go ton świad­czy o tym, że Ojciec był w tym mie­ście osobą popu­lar­ną i zwy­czaj­nie – lubianą.

W Byd­gosz­czy tryb życia Rodzi­ców się zmie­nił. To było już duże mia­sto, gdzie nie byli posta­cia­mi eks­po­no­wa­ny­mi – mogli­śmy się sku­pić na życiu bar­dziej pry­wat­nym, rodzin­nym. Miesz­ka­li­śmy przy ul. Osso­liń­skich nr 16 – pra­wie naprze­ciw­ko budu­ją­ce­go się wów­czas kościo­ła św. Win­cen­te­go – obec­nej bazy­li­ki. Z Ino­wro­cła­wia zosta­ły pamiąt­ki: sio­dło na fote­lu wikli­no­wym, w rogu przed­po­ko­ju, pro­por­czyk 4PAL‑u w bar­wach czar­no-zie­lo­nych, roz­pię­ty ma ścia­nie w salo­nie, wiel­ka księ­ga pamiąt­ko­wa wyda­na z oka­zji odej­ścia Ojca z pułku. Na ścia­nie w przed­po­ko­ju wisia­ła też sza­bla, ale to już nie była pamiąt­ka, a część umundurowania.

Praca Ojca w Byd­gosz­czy miała cha­rak­ter admi­ni­stra­cyj­ny, Pamię­tam dobrze Jego wyj­ścia. Wsta­wał pierw­szy i jadł śnia­da­nie sam, przed wszyst­ki­mi, sto­jąc „strze­mien­ne­go” z jedną nogą opar­tą na krze­śle, pijąc kawę? her­ba­tę? z wiel­kie­go kubka. Wra­cał póź­nym wie­czo­rem – tak mi się wyda­wa­ło – pew­nie była to 16 czy 17 godzi­na, ale zimą jest już ciem­no. Widać było syl­wet­kę przez drzwi z przed­po­ko­ju z szyb­ka­mi z mato­we­go szkła, a potem Ojciec wcho­dził do salo­nu i, trzy­ma­jąc ręce z tyłu, pytał: „Zgad­nij­cie, co wam przy­nio­słem?”. Były to poma­rań­cze albo ulu­bio­ne „anyż­ki”, okrą­głe bisz­kop­ty pokry­te masą o smaku anyżu.

Tak było zimą. Latem Ojciec prze­by­wał głów­nie poza domem, na wyjaz­dach służ­bo­wych. Wyjeż­dżał na tzw. „remon­ty” czyli sku­po­wa­nie koni dla woj­ska w kolej­nych miej­sco­wo­ściach. Dotych­czas ich nazwy wyda­ją mi się swoj­skie: Żnin, Szu­bin, Nakło, Bar­cin, Pakość… Cza­sa­mi wra­cał na noc do domu, a nie­kie­dy nie było Go nawet przez parę dni. Nie sły­sza­łam nigdy żad­ne­go narze­ka­nia, a prze­cież taki tryb życia musiał być zapew­ne bar­dzo męczą­cy – zwłasz­cza przy Jego cukrzy­cy. Musiał prze­strze­gać diety, a co gor­sza robić dwa razy dzien­nie zastrzy­ki z insu­li­ny. Zabie­rał ze sobą bla­sza­ne pudeł­ko ze strzy­kaw­ką i igła­mi zanu­rzo­ny­mi w spi­ry­tu­sie. Miał też zawsze przy sobie kost­ki cukru i kar­tecz­kę z infor­ma­cją, jak postę­po­wać w razie nagłe­go zasłab­nię­cia – o czym uprze­dzał na przy­kład współ­pa­sa­że­rów w pocią­gu, jeże­li jechał sam. Potem ze Sta­ro­biel­ska pisał, że ma tam dobrą insu­li­nę i lekarz się nim opiekuje.

Na całe lato wyjeż­dża­ły­śmy z Matką na wieś– zwy­kle gdzieś w pobli­żu. Wyjeż­dża­ło się wów­czas z gospo­sią, zabie­ra­jąc ogrom­ny bagaż – pościel i przy­bo­ry kuchen­ne. Ojciec prze­by­wał z nami, ale nie­zbyt długo, musiał wra­cać do pracy. W 1937 roku, przed moim pój­ściem do szko­ły, byli­śmy razem nad morzem w Chła­po­wie, koło Wła­dy­sła­wo­wa. Pamię­tam wspól­ną wyciecz­kę do latar­ni mor­skiej na Rozewiu.

Ojciec poświę­cał nam dużo czasu. Przy­zwy­cza­jo­ny do nie­wy­gód w cza­sach wojen­nych, chciał nas obie tro­chę har­to­wać, np. myć zimną wodą, co się nie­zbyt powio­dło. Obja­śniał nam różne rze­czy, tłu­ma­czył. Pamię­tam, jak przed Bożym Naro­dze­niem sie­dział przy naszym małym sto­li­ku i poma­gał kleić zabaw­ki na cho­in­kę. A póź­niej poka­zy­wał wiel­ką księ­gę z obraz­ka­mi z histo­rii świę­tej i uczył kolęd. Kiedy były­śmy już star­sze, cho­dzi­ły­śmy cza­sem z Ojcem (bez Mamy!) na nie­dziel­ne wypra­wy za mia­sto, wzdłuż Brdy, gdzie sze­re­giem cumo­wa­ły barki i pach­nia­ło dzieg­ciem. I dalej na pola i łąki. Tam poka­zy­wał nam hory­zont i obja­śniał, do czego służą napo­ty­ka­ne wieże trian­gu­la­cyj­ne, co nie do końca rozu­mia­łam. Po powro­cie do domu wycią­ga­ło się plan mia­sta, spraw­dza­ło na nim prze­by­tą trasę i mie­rzy­ło. Pamię­tam, że raz oka­za­ło się, iż prze­szli­śmy 5 kilo­me­trów, z czego byłam bar­dzo dumna. Oto szko­ła artylerzysty!

Dosta­łam też od Ojca jakąś grę plan­szo­wą, gdzie się podró­żo­wa­ło do róż­nych kra­jów i miast – zapa­mię­ta­łam z niej tylko dwie nazwy miast, które wyda­ły mi się cudow­nie pięk­ne: Los Ange­les i Buenos Aires. Była też jakaś nie­sły­cha­na wypra­wa do kina: mia­ły­śmy tam iść z Mamą, ale zazię­bio­na musia­ła zostać w łóżku. Ojciec poszedł z nami sam, a po sean­sie zadzwo­nił z auto­ma­tu tele­fo­nicz­ne­go do Mamy, powia­da­mia­jąc ją, że wró­ci­my póź­niej, bo idzie­my do cukier­ni na ciast­ka. Czu­ły­śmy się zupeł­nie jak doro­słe osoby!

W wol­nych chwi­lach Ojciec bar­dzo lubił sta­wiać pasjan­se. Ale czę­sto grał też ze mną w popu­lar­ną wów­czas grę w „66” albo w „Gari­bald­kę”. Pozwa­lał też poma­gać sobie w bar­dzo odpo­wie­dzial­nym zaję­ciu, jakim było „nabi­ja­nie” papie­ro­sów. Był to cały rytu­ał: kupo­wa­ło się osob­no puste gilzy i tytoń w pudeł­kach słyn­nej firmy HER-BE-WO, a potem na roz­ło­żo­nych na stole gaze­tach spe­cjal­ną maszyn­ką napeł­nia­ło się te gilzy tyto­niem, który trze­ba było jesz­cze umie­jęt­nie ubić i tak przy­go­to­wa­ne papie­ro­sy ukła­dać w pudeł­ku. Bar­dzo przy­jem­ne zaję­cie na cały wieczór.
O woj­nie Ojciec nie opo­wia­dał (zresz­tą w ogóle nie miał zwy­cza­ju mówie­nia o sobie), ale cza­sem otwie­rał sto­ją­cą na swoim biur­ku sporą szka­tuł­kę drew­nia­ną i mogły­śmy oglą­dać i brać do rąk Jego meda­le i orde­ry, a z nich naj­waż­niej­szy Vir­tu­ti Mili­ta­ri. To było praw­dzi­we świę­to. Tu przy­po­mi­na mi się histo­ria opo­wia­da­na przez Mamę, jak to w latach dwu­dzie­stych, po ukoń­cze­niu wyż­szej szko­ły woj­sko­wej, Ojciec prze­by­wał jakiś czas w Pary­żu, chyba na jakiejś prak­ty­ce, i tam dostał ofer­tę wystą­pie­nia w fil­mie w roli Napo­le­ona (był nie­wiel­kie­go wzro­stu i z tzw. orlim nosem). Z obu­rze­niem tę ofer­tę odrzu­cił, jako że kome­dianc­two nie licu­je z hono­rem munduru.

Nie były­śmy w żaden spo­sób odse­pa­ro­wa­ne od życia Rodzi­ców. Słu­cha­ły­śmy ich roz­mów, stąd wie­dzia­ły­śmy o spra­wach wykra­cza­ją­cych poza dom i spra­wy codzien­ne. Pamię­tam, jak prze­ży­wa­ły­śmy wiel­ką powódź na Pod­kar­pa­ciu w 1936 roku. Wiele mówio­no o woj­nie domo­wej w Hisz­pa­nii. Jeden z nie­licz­nych momen­tów, kiedy widzia­łam Ojca wzbu­rzo­ne­go, miał miej­sce jesie­nią 1937 roku, kiedy wyszedł numer „Pło­mycz­ka” (który pre­nu­me­ro­wa­li­śmy), poświę­co­ny pro­pa­gan­dzie rewo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej i ZSRR. Ojciec zażą­dał, aby Mama natych­miast odwo­ła­ła pre­nu­me­ra­tę, co oczy­wi­ście nastą­pi­ło. Rosja, czyli ZSRR, była sta­łym moty­wem nasze­go życia, bo prze­cież nasza Matka była Rosjan­ką, a Ojciec spę­dził w Rosji dzie­ciń­stwo i mło­dość. Matka spę­dzi­ła nie­mal 12 lat w rewo­lu­cyj­nym ZSRR. Tam zosta­ła cała jej, a więc i nasza, naj­bliż­sza rodzi­na, którą zna­ły­śmy jedy­nie z foto­gra­fii i opo­wia­dań Mamy, a z którą po 1937 roku kon­takt urwał się cał­ko­wi­cie. Codzien­nie w pacie­rzu wie­czor­nym, który odma­wia­li­śmy wszy­scy wspól­nie (oczy­wi­ście razem z gospo­sią) modli­li­śmy się za nich.

Jak już pisa­łam, Ojciec był czło­wie­kiem głę­bo­kiej wiary, nale­żał do Soda­li­cji Mariań­skiej. Mama opo­wia­da­ła, że bar­dzo lubił po przy­jeź­dzie do jakiejś nowej miej­sco­wo­ści pójść zaraz następ­ne­go dnia do naj­bliż­sze­go kościo­ła i tam słu­żyć do mszy świę­tej jako mini­strant. Pamię­tam, jak Ojciec uczył nas modli­twy Pod Twoją Obro­nę i opo­wia­dał histo­rie biblij­ne. Uczył nas także kolę­dy Anioł paste­rzom mówił, obja­śnia­jąc, że to jedna z naj­star­szych zacho­wa­nych kolęd pol­skich, a jej melo­dia, która wyda­wa­ła mi się wtedy dziw­na i brzyd­ka, napraw­dę jest bar­dzo pięk­na, tylko po pro­stu sta­ro­daw­na i nie jeste­śmy do niej przyzwyczajeni.

Ale pamię­tam też, jak Ojciec bar­dzo się zży­mał po obej­rze­niu w teatrze sztu­ki Zyg­mun­ta Nowa­kow­skie­go Gałąz­ka roz­ma­ry­nu, bar­dzo popu­lar­nej krót­ko przed wojną. Sztu­ka była zdaje się pro­pa­gan­do­wo patrio­tycz­na i Ojciec mówił, że jest cał­ko­wi­cie fał­szy­wa, co mnie zdu­mie­wa­ło: „Jak mogą doro­śli mówić nie­praw­dę i jesz­cze to publicz­nie pokazywać?”.
Krót­ko przed waka­cja­mi 1939 roku Ojciec dał nam lek­cję, jakiej się nie zapo­mi­na. Otóż ulu­bio­ną przez nas towa­rzysz­ką zabaw (cho­ciaż star­szą o kilka lat) była Ali­cja, czyli Lala, córka sąsia­dów z par­te­ru, Żydów, pań­stwa Kirsz­tej­nów. W tym cza­sie odczu­wa­ło się wyraź­ny wzrost nastro­jów anty­se­mic­kich. Kie­dyś, będąc u nas, Lala mówi­ła, że usły­sza­ła już za sobą wyzwi­ska jakichś ulicz­ni­ków, a teraz musi iść do odle­głej dziel­ni­cy w waż­nej spra­wie, (chyba cho­dzi­ło o zmia­nę szko­ły) i boi się. Ojciec mój ofia­ro­wał się z pomo­cą, ale Lala podzię­ko­wa­ła „bo może pan puł­kow­nik będzie się wsty­dził iść z nią po ulicy”. Wtedy Ojciec wstał, prze­brał się i w mun­du­rze galo­wym i przy sza­bli wyszedł z Lalą, trzy­ma­jąc ją pod rękę.

Wszy­scy, któ­rzy znali mego Ojca, mówi­li o Jego nie­spo­ty­ka­nej dobro­ci i wiel­kim uroku oso­bi­stym. Był pogod­ne­go uspo­so­bie­nia, życz­li­wy i uczyn­ny, swoją osobę i potrze­by usu­wa­ją­cy na dal­szy plan, przede wszyst­kim z myślą o potrze­bach innych. Miał tak nie­wie­le wyma­gań – pamię­tam, że spał na żela­znym łóżku pod sta­rym zie­lo­nym kocem i za nic na świe­cie nie zga­dzał się na jakieś lep­sze posła­nie, bo twier­dził, że do takie­go, jakie ma, przy­wykł w cza­sach żoł­nier­skich. Do czasu ożen­ku nie miał w ogóle wła­sne­go miesz­ka­nia – miesz­kał w poko­jach służ­bo­wych, bar­dzo skrom­nie wypo­sa­żo­nych. Sły­sza­łam, że na fron­cie, na posto­jach, zawsze naj­pierw spraw­dzał, czy wszy­scy żoł­nie­rze są nale­ży­cie zakwa­te­ro­wa­ni, a dopie­ro potem szu­kał miej­sca dla sie­bie. Wie­czo­ry zaś koń­czył odma­wia­ną wraz z chęt­ny­mi modli­twą różańcową.

Już po woj­nie, w roku 1948 czy 1949, pra­co­wa­łam w Szcze­ci­nie jako urzęd­nicz­ka, a na drzwiach była tablicz­ka z moim nazwi­skiem, jesz­cze wtedy panień­skim. Pewien inte­re­sant, star­szy już pan, korzy­sta­jąc z tego, że byli­śmy sami, zapy­tał, czy może miesz­ka­łam przed wojną w Ino­wro­cła­wiu. Kiedy potwier­dzi­łam, zapy­tał, czy może jestem córką puł­kow­ni­ka Hauke, a kiedy potwier­dzi­łam, powie­dział: „Nie spo­tka­łem w życiu tak dobre­go czło­wie­ka, jak Pani Ojciec”. Nie pamię­tam, czy był pod­wład­nym Ojca, czy tylko znajomym.

Bar­dzo dobrze pamię­tam 1 wrze­śnia 1939 roku, pierw­szy dzień wojny, a zara­zem ostat­ni dzień, w któ­rym widzia­łam mego Ojca. Miesz­ka­li­śmy wtedy w Byd­gosz­czy. Póź­nym popo­łu­dniem poszli­śmy wszy­scy – Rodzi­ce ze mną i moją młod­szą sio­strą – do pobli­skie­go kościo­ła pomo­dlić się przed roz­sta­niem, a póź­niej na dwo­rzec, bowiem tego wie­czo­ru mia­ły­śmy obie z Matką wyje­chać z Byd­gosz­czy. Ojciec odpro­wa­dził nas, po czym poszedł do kosza­rów. Odjazd miał nastą­pić póź­nym wie­czo­rem, Ojciec zdą­żył jesz­cze powró­cić, myśmy już były w pocią­gu. Poże­gnał nas krót­ko, bo śpie­szył z powro­tem do pułku, który miał jesz­cze tej nocy wyru­szyć. Dokąd? Nie wiem. Wię­cej już Ojca nie ujrza­łam. Z opo­wia­da­nia mojej Matki wiem, że był skie­ro­wa­ny gdzieś na Lubelsz­czy­znę (w oko­li­ce Kra­sne­go­sta­wu). Tam oddział został roz­bi­ty i Ojciec doszedł pie­cho­tą do War­sza­wy (około 100 kilo­me­trów), gdzie dołą­czył do jakie­goś nowo sfor­mo­wa­ne­go oddzia­łu. Od 11 wrze­śnia był sze­fem szta­bu grupy „Wło­dzi­mierz”.

Pierw­sza otrzy­ma­na od Niego wia­do­mość to pocz­tów­ka, która nade­szła w końcu grud­nia 1939 – chyba na same świę­ta Boże­go Naro­dze­nia, wysła­na ze szpi­ta­la w Kijo­wie 19 listo­pa­da 1939, a pod­pi­sa­na „Kole­dzy” z infor­ma­cją: „Hauke był tamże i jako zupeł­nie zdrów został ze szpi­ta­la wypi­sa­ny, potem wyje­chał”. Następ­ną wia­do­mo­ścią był list Ojca ze Sta­ro­biel­ska z dnia 6 lute­go 1940, a ostat­nią tele­gram z 7 kwiet­nia 1940 roku. Mam też dwie pocz­tów­ki i koper­tę listu wysła­ne­go przez Matkę do Sta­ro­biel­ska w kwiet­niu i lipcu 1940 roku i zwró­co­ne ze stem­plem pocz­to­wym RETOUR PARTI („Wyje­chał nie­zna­ny” – w domy­śle adres).

W pierw­szej poło­wie 1943 roku w wycho­dzą­cej w Gene­ral­nej Guber­ni gaze­cie, tak zwa­nej „gadzi­nów­ce”, uka­za­ła się wia­do­mość o odkry­ciu przez Niem­ców w miej­sco­wo­ści Katyń w ZSRR maso­wych gro­bów pol­skich ofi­ce­rów. Następ­nie poda­wa­no kolej­ne wyka­zy ofiar ziden­ty­fi­ko­wa­nych w eks­hu­ma­cjach doko­ny­wa­nych przez mię­dzy­na­ro­do­wą komi­sję Czer­wo­ne­go Krzy­ża. Nazwi­ska mego Ojca tam nie było – bo być nie mogło – ale wtedy o Mied­no­je i Char­ko­wie nikt nie wie­dział. Tak dowie­dzia­ły­śmy się o losie, który naj­praw­do­po­dob­niej spo­tkał mego Ojca. Żad­ne­go zawia­do­mie­nia od władz ZSRR nigdy nie było. Fak­tycz­ne potwier­dze­nie znaj­du­je się dopie­ro w doku­men­tach prze­ka­za­nych Pol­sce przez rząd ZSRR w latach 1990 i1992. Nazwi­sko mego Ojca znaj­du­je się na liście jeń­ców obozu w Sta­ro­biel­sku, zamor­do­wa­nych w Charkowie.

Posta­no­wie­niem Pre­zy­den­ta Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej Lecha Kaczyń­skie­go z dnia 7 paź­dzier­ni­ka 2007 roku Ojciec mój został mia­no­wa­ny pośmiert­nie na sto­pień gene­ra­ła bry­ga­dy Woj­ska Polskiego.

Obec­nie w Pol­sce ostat­nim potom­kiem naszej gałę­zi rodzi­ny Hauke noszą­cym to nazwi­sko jest mój brat stry­jecz­ny, domi­ni­ka­nin o. Alek­san­der Hauke-Ligow­ski. Był zaan­ga­żo­wa­ny w odbu­do­wę życia reli­gij­ne­go w Rosji i na Ukra­inie, gdzie prze­by­wał wie­lo­krot­nie w okre­sie ist­nie­nia Związ­ku Radziec­kie­go i póź­niej. Jest zało­ży­cie­lem Wyż­sze­go Insty­tu­tu Nauk Reli­gij­nych w Kijo­wie. To on wła­śnie odpra­wiał mszę świę­tą w Katy­niu pod­czas poby­tu tam dele­ga­cji Pol­skiej z pre­mie­rem Tade­uszem Mazo­wiec­kim w roku 1989.

 

***

 

Chcę jesz­cze dodać krót­kie wspo­mnie­nie o moim bra­cie, Alek­sym, aby i o nim pamięć nie zagi­nę­ła. Jak już pisa­łam, mój brat przy­rod­ni, Alek­sy Kre­isler, miał w chwi­li przy­by­cia do Pol­ski 11 lat. Bar­dzo szyb­ko nauczył się języ­ka pol­skie­go, dzię­ki czemu stał się głów­nym łącz­ni­kiem Matki z oto­cze­niem. Był to chło­piec żywy, weso­ły, towa­rzy­ski, szyb­ko się odna­lazł w nowym oto­cze­niu – takie są rela­cje tych, co go znali, bo sama prze­cież tego nie mogę pamię­tać. Po ukoń­cze­niu szko­ły powszech­nej w roku 1932 został przy­ję­ty do Kor­pu­su Kade­tów nr 1 we Lwo­wie (czę­sta ścież­ka synów ofi­cer­skich). Od tego czasu miesz­kał stale poza domem. Wspól­nie spę­dza­li­śmy ferie i waka­cje, a i to nie całe, bo zawsze miał różne obozy woj­sko­we. Po ukoń­cze­niu Kor­pu­su, w roku 1937 wstę­pu­je do Pod­cho­rą­żów­ki Mary­nar­ki Wojen­nej, miesz­czą­cej się począt­ko­wo w Gdyni, a póź­niej prze­nie­sio­nej do Byd­gosz­czy. Mogli­śmy się więc stale spotykać.

Krót­ko przed wybu­chem wojny pod­cho­rą­żo­wie ostat­nie­go rocz­ni­ka (wśród nich mój brat) mia­no­wa­li zosta­li na sto­pień ofi­cer­ski. W sierp­niu 1939 brat skie­ro­wa­ny został do Flo­tyl­li Piń­skiej. Tam zastał go 17 wrze­śnia. Po roz­bi­ciu sił pol­skich wzię­ty do nie­wo­li sowiec­kiej, uciekł z niej z kil­ko­ma kole­ga­mi. Zdą­ży­li jesz­cze dotrzeć do SGO „Pole­sie” gen. Kle­eber­ga i wziąć udział w bitwie pod Koc­kiem. W paź­dzier­ni­ku był już w War­sza­wie, tam odna­la­zła go Matka, która miesz­ka­ła wtedy razem ze mną i moją młod­szą sio­strzycz­ką w Lublinie.

Ostat­ni raz widzia­łam brata w Lubli­nie, dokąd przy­je­chał – chyba na dwa dni – w listo­pa­dzie 1939 roku. Zapa­mię­ta­łam, że był jak zwy­kle weso­ły i pełen życia. Powie­dzia­no mi, że teraz Ali nazy­wa się Alek­san­der Szcze­śniak. Był od począt­ku w kon­spi­ra­cji (ZWZ). Wraz z grupą odna­le­zio­nych kole­gów pla­no­wał prze­do­sta­nie się przez zie­lo­ną gra­ni­cę w Tatrach i dołą­cze­nie do orga­ni­zo­wa­nych na Zacho­dzie oddzia­łów armii pol­skiej. Wiem, że był dwu­krot­nie aresz­to­wa­ny przez Niem­ców i za każ­dym razem uda­wa­ło mu się uciec. Oko­licz­no­ści nie znam. W lutym 1940 roku w Tatrach został zła­pa­ny rów­nież w oko­licz­no­ściach mi nie­zna­nych i osa­dzo­ny w wię­zie­niu, naj­pierw w Nowym Sączu, a potem, po dwóch mie­sią­cach, prze­wie­zio­ny do Tar­no­wa. Zacho­wał się gryps pisa­ny z Nowe­go Sącza z dnia 24 kwiet­nia 1940.

14 czerw­ca 1940 roku pierw­szym trans­por­tem był wysła­ny do Oświę­ci­mia, skąd już nie wró­cił. W ewi­den­cji obo­zo­wej figu­ru­je jako Alek­san­der Szcze­śniak, numer obo­zo­wy 446. Mam wszyst­kie Jego listy stam­tąd: pierw­szy z dnia 28 lipca 1940, jesz­cze na zwy­kłym papie­rze; póź­niej­sze począw­szy od 29 wrze­śnia 1940, już na for­mu­la­rzach obo­zo­wych, w zie­lo­nych koper­tach. W każ­dym powta­rza­ją się słowa: „Ich bin gesund und fühle mich gut” („Jestem zdro­wy i czuję się dobrze”).

Umarł 16 stycz­nia 1942 roku, w dzień swo­ich 24 uro­dzin. Nie został zabi­ty, umarł na jakąś krót­ko­trwa­ła cho­ro­bę (ale nie tyfus), może zapa­le­nie opon mózgo­wych, która zaczę­ła się nagle wyso­ką gorącz­ką i utra­tą przy­tom­no­ści, któ­rej już nie odzy­skał. Wiem to z nie­za­leż­nych od sie­bie rela­cji dwóch jego kole­gów, któ­rzy prze­ży­li. Te same rela­cje potwier­dza­ją, że Alek­sy w obo­zie zacho­wał swoje uspo­so­bie­nie, nie zała­mał się, prze­ciw­nie, oka­zy­wał wiel­ki hart ducha i nawet cza­sa­mi humor. Jest wymie­nio­ny jako „Ali” w książ­ce Wie­sła­wa Kie­la­ra Anus mundi (Kra­ków 1972, s. 68, 76, 81). O jego sile cha­rak­te­ru świad­czy fakt, że jako syn Niem­ca i Rosjan­ki mógł z powo­dze­niem zgło­sić się jako Reichs­deutsch i oca­lić życie. Tego nie zro­bił. Czuł się przede wszyst­kim ofi­ce­rem polskim.

Chcę także napi­sać o zaprzy­jaź­nio­nej z nami w dwóch poko­le­niach (rodzi­ce i dzie­ci) rodzi­nie pań­stwa Hör­lów (Hoer­lów). Pod­puł­kow­nik Wil­helm Hörl był pod­ko­mend­nym mego Ojca w 4 p.a.l. w Ino­wro­cła­wiu w latach 1929 – 1934. Był jeń­cem Sta­ro­biel­ska zamor­do­wa­nym w Char­ko­wie. Jego żona, Zofia (z domu Żab­czyń­ska, sio­stra zna­ne­go akto­ra Alek­san­dra Żab­czyń­skie­go), miesz­ka­ła w cza­sie oku­pa­cji wraz z córką rów­nież Zofią, zwaną Koką, uro­dzo­ną w 1924 roku, w War­sza­wie na Czer­nia­ko­wie. Obie łącz­nicz­ki i sani­ta­riusz­ki Armii Kra­jo­wej, roz­strze­la­ne razem na Sady­bie w cza­sie Powsta­nia we wrze­śniu 1944 roku. Młod­szy syn, Jan Wil­helm Hörl, tak zwany Dusiek, prze­do­stał się do Anglii i jako „cicho­ciem­ny” pseu­do­nim „Frog” został zrzu­co­ny do Pol­ski. Aresz­to­wa­ny w kwiet­niu 1943 roku, został roz­strze­la­ny 7 maja 1943. Nie­zna­ny mi jest los pasier­ba płk. Hörla, Adama, tak zwa­ne­go „Bibra”. Był on synem pani Zofii Hör­lo­wej z jej pierw­sze­go mał­żeń­stwa i nie wiem, jakie nosił nazwi­sko. Poszcze­gól­ni człon­ko­wie rodzi­ny Hör­lów są wymie­nie­ni w odpo­wied­nich wydaw­nic­twach jako Hoerl. Piszę to z myślą, aby pamięć o Nich nie zagi­nę­ła, aby też uka­zać śro­do­wi­sko, w jakim obra­ca­li się nasi Rodzi­ce i wzra­stał mój brat i jego rówie­śni­cy. Wraz z sio­strą prze­by­wa­ły­śmy w domu rodzin­nym nie­dłu­go: ja 9 lat, a sio­stra zale­d­wie 7. Tego, co z niego wynio­sły­śmy, star­czy­ło na całe życie.