Karol January Stanisław Bosak-Hauke
Karol i Maria Bosak-Hauke z córkami, Marysią i Jolą, Bydgoszcz 1935(?)
Wspomnienia o moim Ojcu
Maria Okońska z domu Bosak-Hauke
Rodzina mego ojca, Karola Hauke, pochodziła z Niemiec, z Moguncji. Pierwszym, który osiedlił się w Polsce, był mój prapradziadek, Fryderyk Hauck. Przybył z rodziną z okolic Lipska w roku 1782, a już po kilku latach, gdy rozważano ewentualny powrót do Niemiec, zadecydował, iż „dla miłości swoich synów, co się już byli zbratali z młodzieżą polską”, pozostaną w Warszawie. Jego najstarszy syn, Maurycy, który przybył do Polski mając siedem lat, zawsze podawał Warszawę jako miejsce swojego urodzenia.
W następnych dwustu latach Haukowie dobrze zasłużyli się swej nowej Ojczyźnie, zarówno w pracach cywilnych, jak i w walce zbrojnej. Począwszy od Insurekcji Kościuszkowskiej, poprzez Legiony Dąbrowskiego i kolejne powstania – w żadnym z nich nie zabrakło przedstawicieli tej rodziny. Jedynie postać gen. Maurycego Hauke budziła sprzeczne opinie, z uwagi na różne stanowiska dotyczące sposobu walki o przyszłość Polski. Gen. Maurycy Hauke był wybitnym oficerem w czasie kampanii napoleońskiej (m.in. obrona twierdzy Zamość). W Królestwie Kongresowym był m.in. zastępcą ministra wojny. Choć pełnił wiele funkcji, postanowił pobierać tylko jedną pensję; z pozostałych pensji połączonych finansował rozwój wojska: budował koszary w kilku miastach, w Warszawie koszary Ujazdowskie (późniejszy Szpital Ujazdowski), w Kaliszu stworzył Szkołę Artylerii. Myśląc o przyszłości, starał się wzmacniać kraj wojskowo. Obawiał się katastrofalnych dla kraju skutków zrywu powstańczego. Uznawano, że jest zbyt uległy wobec cara (niestety, brał udział w pracach Sądu Wojskowego, wydającego wyroki na spiskowców antycarskich). W nocy 29 listopada 1830 roku próbował na Krakowskim Przedmieściu powstrzymać powstańców – zginął zastrzelony przed Pałacem Namiestnikowskim.
W powstaniu listopadowym walczyli jednak jego trzej synowie: jeden z nich, 15-letni Józef, zginął w bitwie pod Ostrołęką. Stryjeczny dziadek mego Ojca, Józef Hanke, znany jako generał Bosak (pseudonim wzięty od herbu), był wybitnym dowódcą w powstaniu styczniowym. Ludwik Hauke (pradziadek mego Ojca) brał udział razem ze Stanisławem Staszicem w pionierskich pracach przy organizowaniu górnictwa polskiego. Byli Polakami i czuli się szlachtą polską. Nawet wówczas gdy pełnili urzędy w carskiej Rosji – jak mój dziadek Zygmunt, który był sędzią sądu okręgowego w Rydze (w Polsce sędzią być nie mógł), ale jednak był Polakiem i czuł się Polakiem.
Mój Ojciec, Karol Stanisław January Hanke, urodził się w roku 1888 w Warszawie, ale dzieciństwo i młodość spędził w Rydze, gdzie zamieszkali jego rodzice. Tam też rozpoczął studia na Politechnice i tam poznał i pokochał śliczną Marię Sinicynę, Rosjankę, która po wielu latach i niezwykłych przygodach została jego żoną, a moją Matką. Ale na razie Marusia wyszła za mąż za kogoś innego i miała kolejno dwóch synków: Georgija i Aleksego. Miała też samochód Mercedes-Benz (mam jego zdjęcie – z trąbką sygnalizacyjną z boku, na zewnątrz samochodu). Z Ojcem moim pozostawała w przyjaźni i ona, i cała jej rodzina.
Z chwilą wybuchu wojny w roku 1914 Ojciec został powołany do służby wojskowej, oczywiście w armii rosyjskiej. Służył w artylerii, kolejno awansując. Po utworzeniu w Rosji w roku 1917 Korpusu Polskiego pod dowództwem gen. Józefa Dowbór-Muśnickiego wstąpił do tego korpusu. Jesienią 1918 roku powrócił do kraju, służył w 14. Dywizji Piechoty Wielkopolskiej, w powstaniu wielkopolskim, a następnie w wojnie bolszewickiej. Został odznaczony orderem Virtuti Militari i trzykrotnie Krzyżem Walecznych.
Pozostał w służbie czynnej: ukończył Wyższą Szkołę Wojenną, a następnie pełnił służbę na różnych stanowiskach w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych w Warszawie. Przez ten czas nie zapomniał o Marusi Sinicynej, teraz już Kreislerową. Poszukiwał jej przez znajomych i z pomocą Ambasady Polskiej w Moskwie – odnalazł! Mieszkała wtedy z synami w Moskwie, jej mąż już nie żył. Mieszkała razem z siostrą i jej rodziną w okropnych warunkach – był to już 11. rok od rewolucji bolszewickiej. Zaczęli ze sobą korespondować, też za pomocą Ambasady. Mój Ojciec zaproponował Marusi przyjazd do Polski, oczywiście z synami, gdzie mogliby znaleźć normalne warunki życia, a gdyby zechciała – małżeństwo. Mama zgodziła się i pod pozorem odwiedzin rodziny uzyskała zezwolenie na wyjazd do Rygi – wtedy już stolicy niepodległego państwa – w tym czasie jeszcze takie wyjazdy się udawały, później już nie. No, a z Rygi już bez przeszkód przybyła do Warszawy. Było to wiosną 1929 roku. Niestety, przyjechała tylko z jednym z synów, młodszym, 11-letnim Aleksym. Starszy, Georgij (Jerzy), pozostał w Moskwie; nie udało się go sprowadzić. Z początku pisywał listy, ale po 1933 roku wszelka łączność z rodziną w Rosji urwała się. Pasierba swego, Aleksego (którego był ponadto ojcem chrzestnym), mój Ojciec bardzo kochał i wzajemnie obdarzony był jego uczuciem.
W roku 1929, po ślubie z moją Matką, Ojciec został odkomenderowany na zachód kraju, do Inowrocławia, na stanowisko dowódcy 4. pułku artylerii lekkiej i tamże komendanta garnizonu, awansowany do stopnia pułkownika.
W Inowrocławiu przyszły na świat dwie córki: pisząca te słowa Maria w 1930 roku i Jolanta w 1931 roku. W roku 1935 z powodu złego stanu zdrowia (chorował na cukrzycę) Ojciec został przeniesiony do Bydgoszczy na stanowisko szefa Rejonowego Inspektoratu Koni, gdzie pozostawał do dnia 1 września 1939. Z Inowrocławia, gdzie spędziłam pierwsze lata życia, niewiele pamiętam. Wiem jednak dość dużo z opowiadań Matki oraz sporej ilości zachowanych fotografii. Na jednej z nich jest utrwalony dom, w którym mieszkaliśmy. Nieduży, dość ładny, z małym pięterkiem, w ogrodzie. Było to mieszkanie służbowe. Pamiętam, jak parę razy wieczorem, po ciemku, przed naszymi oknami przeciągał capstrzyk. Był to przemarsz orkiestry wojskowej z pochodniami, nie wiem, z jakiej okazji. Być może było to bardzo ładne, ale mnie przerażało. Wiedziałam, że Ojciec ma w pułku dwie, podobno śliczne gniade klaczki: Tajgę i Tancerkę, ale nie przypominam sobie, abym widziała Go na koniu.
Do ogródka za domem przylegał duży, pusty plac, na końcu którego stały jakieś niskie budynki. Mówiło się, że mieszkali tam bezdomni czy może bezrobotni. Ich dzieci bawiły się na tym placu, co było to dla mnie niezrozumiałe i niesprawiedliwe: „Dlaczego te dzieci nie mogą się bawić w naszym ogródku, tylko na pustym placu?”. Ojciec jako komendant garnizonu miał pewien wpływ na sprawy miejskie i pamiętam, że w domu często się mówiło o bezdomnych czy może bezrobotnych– ale chyba niewiele się dało osiągnąć, bo ton tych rozmów był jakiś zrezygnowany. Pewnego razu przejeżdżał przez miasto duży tabor cygański, w którym był cygański król (!) Kwiek. Cyganie chcieli się zatrzymać w mieście, ale władze miejskie nie wyrażały na to zgody. Ojciec stanowczo się im sprzeciwił i wydał Cyganom zezwolenie na postój. Dowiedziałam się o tym znacznie później, już mieszkając w Bydgoszczy, kiedy to pewnego razu odwiedził nas jakiś dziwnie wyglądający i mówiący pan. Wtedy powiedziano mi, że to był król Cyganów Kwiek, który będąc w Bydgoszczy, odwiedził Ojca, chcąc Mu jeszcze raz podziękować za okazaną ongiś życzliwość.
Rodzice brali czynny udział w życiu społecznym i towarzyskim swego środowiska, czyli rodzin wojskowych – zwłaszcza Matka należała do różnych stowarzyszeń. Główne to miejscowe koło Rodziny Wojskowej, oczywiście PCK i „Kropla Mleka”, które propagowało zdrowe odżywianie dzieci, ale przede wszystkim pomagało biedocie w wykarmieniu dzieci. Zachowało się parę fotografii z różnych oficjalnych spotkań – panie w sukniach wizytowych z szydełkowymi kołnierzykami, o starannie zaondulowanych fryzurach. Panowie niektórzy w mundurach, inni w cywilu. Są fotografie publiczności na trybunach, a więc jakieś zawody sportowe, entuzjastyczne powitania na stacji kolejowej – chyba powrót wojska z manewrów, a też i przedstawienia wystawiane przez dzieci, organizowane przez te panie. Te fotografie mówią wiele o tym, jak ożywioną działalność prowadziła ta nieliczna przecież społeczność w małym prowincjonalnym mieście. Matka bardzo często o tym mówiła. Może to tradycje społecznikowskie dobrze zorganizowanej Wielkopolski?
W 1934 roku, gdy Ojciec został przeniesiony do Bydgoszczy, w Inowrocławiu na pożegnanie odbyła się uroczysta defilada wojskowa i ukazał się też w miejscowej gazecie artykuł z tej okazji, którego ton świadczy o tym, że Ojciec był w tym mieście osobą popularną i zwyczajnie – lubianą.
W Bydgoszczy tryb życia Rodziców się zmienił. To było już duże miasto, gdzie nie byli postaciami eksponowanymi – mogliśmy się skupić na życiu bardziej prywatnym, rodzinnym. Mieszkaliśmy przy ul. Ossolińskich nr 16 – prawie naprzeciwko budującego się wówczas kościoła św. Wincentego – obecnej bazyliki. Z Inowrocławia zostały pamiątki: siodło na fotelu wiklinowym, w rogu przedpokoju, proporczyk 4PAL‑u w barwach czarno-zielonych, rozpięty ma ścianie w salonie, wielka księga pamiątkowa wydana z okazji odejścia Ojca z pułku. Na ścianie w przedpokoju wisiała też szabla, ale to już nie była pamiątka, a część umundurowania.
Praca Ojca w Bydgoszczy miała charakter administracyjny, Pamiętam dobrze Jego wyjścia. Wstawał pierwszy i jadł śniadanie sam, przed wszystkimi, stojąc „strzemiennego” z jedną nogą opartą na krześle, pijąc kawę? herbatę? z wielkiego kubka. Wracał późnym wieczorem – tak mi się wydawało – pewnie była to 16 czy 17 godzina, ale zimą jest już ciemno. Widać było sylwetkę przez drzwi z przedpokoju z szybkami z matowego szkła, a potem Ojciec wchodził do salonu i, trzymając ręce z tyłu, pytał: „Zgadnijcie, co wam przyniosłem?”. Były to pomarańcze albo ulubione „anyżki”, okrągłe biszkopty pokryte masą o smaku anyżu.
Tak było zimą. Latem Ojciec przebywał głównie poza domem, na wyjazdach służbowych. Wyjeżdżał na tzw. „remonty” czyli skupowanie koni dla wojska w kolejnych miejscowościach. Dotychczas ich nazwy wydają mi się swojskie: Żnin, Szubin, Nakło, Barcin, Pakość… Czasami wracał na noc do domu, a niekiedy nie było Go nawet przez parę dni. Nie słyszałam nigdy żadnego narzekania, a przecież taki tryb życia musiał być zapewne bardzo męczący – zwłaszcza przy Jego cukrzycy. Musiał przestrzegać diety, a co gorsza robić dwa razy dziennie zastrzyki z insuliny. Zabierał ze sobą blaszane pudełko ze strzykawką i igłami zanurzonymi w spirytusie. Miał też zawsze przy sobie kostki cukru i karteczkę z informacją, jak postępować w razie nagłego zasłabnięcia – o czym uprzedzał na przykład współpasażerów w pociągu, jeżeli jechał sam. Potem ze Starobielska pisał, że ma tam dobrą insulinę i lekarz się nim opiekuje.
Na całe lato wyjeżdżałyśmy z Matką na wieś– zwykle gdzieś w pobliżu. Wyjeżdżało się wówczas z gosposią, zabierając ogromny bagaż – pościel i przybory kuchenne. Ojciec przebywał z nami, ale niezbyt długo, musiał wracać do pracy. W 1937 roku, przed moim pójściem do szkoły, byliśmy razem nad morzem w Chłapowie, koło Władysławowa. Pamiętam wspólną wycieczkę do latarni morskiej na Rozewiu.
Ojciec poświęcał nam dużo czasu. Przyzwyczajony do niewygód w czasach wojennych, chciał nas obie trochę hartować, np. myć zimną wodą, co się niezbyt powiodło. Objaśniał nam różne rzeczy, tłumaczył. Pamiętam, jak przed Bożym Narodzeniem siedział przy naszym małym stoliku i pomagał kleić zabawki na choinkę. A później pokazywał wielką księgę z obrazkami z historii świętej i uczył kolęd. Kiedy byłyśmy już starsze, chodziłyśmy czasem z Ojcem (bez Mamy!) na niedzielne wyprawy za miasto, wzdłuż Brdy, gdzie szeregiem cumowały barki i pachniało dziegciem. I dalej na pola i łąki. Tam pokazywał nam horyzont i objaśniał, do czego służą napotykane wieże triangulacyjne, co nie do końca rozumiałam. Po powrocie do domu wyciągało się plan miasta, sprawdzało na nim przebytą trasę i mierzyło. Pamiętam, że raz okazało się, iż przeszliśmy 5 kilometrów, z czego byłam bardzo dumna. Oto szkoła artylerzysty!
Dostałam też od Ojca jakąś grę planszową, gdzie się podróżowało do różnych krajów i miast – zapamiętałam z niej tylko dwie nazwy miast, które wydały mi się cudownie piękne: Los Angeles i Buenos Aires. Była też jakaś niesłychana wyprawa do kina: miałyśmy tam iść z Mamą, ale zaziębiona musiała zostać w łóżku. Ojciec poszedł z nami sam, a po seansie zadzwonił z automatu telefonicznego do Mamy, powiadamiając ją, że wrócimy później, bo idziemy do cukierni na ciastka. Czułyśmy się zupełnie jak dorosłe osoby!
W wolnych chwilach Ojciec bardzo lubił stawiać pasjanse. Ale często grał też ze mną w popularną wówczas grę w „66” albo w „Garibaldkę”. Pozwalał też pomagać sobie w bardzo odpowiedzialnym zajęciu, jakim było „nabijanie” papierosów. Był to cały rytuał: kupowało się osobno puste gilzy i tytoń w pudełkach słynnej firmy HER-BE-WO, a potem na rozłożonych na stole gazetach specjalną maszynką napełniało się te gilzy tytoniem, który trzeba było jeszcze umiejętnie ubić i tak przygotowane papierosy układać w pudełku. Bardzo przyjemne zajęcie na cały wieczór.
O wojnie Ojciec nie opowiadał (zresztą w ogóle nie miał zwyczaju mówienia o sobie), ale czasem otwierał stojącą na swoim biurku sporą szkatułkę drewnianą i mogłyśmy oglądać i brać do rąk Jego medale i ordery, a z nich najważniejszy Virtuti Militari. To było prawdziwe święto. Tu przypomina mi się historia opowiadana przez Mamę, jak to w latach dwudziestych, po ukończeniu wyższej szkoły wojskowej, Ojciec przebywał jakiś czas w Paryżu, chyba na jakiejś praktyce, i tam dostał ofertę wystąpienia w filmie w roli Napoleona (był niewielkiego wzrostu i z tzw. orlim nosem). Z oburzeniem tę ofertę odrzucił, jako że komedianctwo nie licuje z honorem munduru.
Nie byłyśmy w żaden sposób odseparowane od życia Rodziców. Słuchałyśmy ich rozmów, stąd wiedziałyśmy o sprawach wykraczających poza dom i sprawy codzienne. Pamiętam, jak przeżywałyśmy wielką powódź na Podkarpaciu w 1936 roku. Wiele mówiono o wojnie domowej w Hiszpanii. Jeden z nielicznych momentów, kiedy widziałam Ojca wzburzonego, miał miejsce jesienią 1937 roku, kiedy wyszedł numer „Płomyczka” (który prenumerowaliśmy), poświęcony propagandzie rewolucji październikowej i ZSRR. Ojciec zażądał, aby Mama natychmiast odwołała prenumeratę, co oczywiście nastąpiło. Rosja, czyli ZSRR, była stałym motywem naszego życia, bo przecież nasza Matka była Rosjanką, a Ojciec spędził w Rosji dzieciństwo i młodość. Matka spędziła niemal 12 lat w rewolucyjnym ZSRR. Tam została cała jej, a więc i nasza, najbliższa rodzina, którą znałyśmy jedynie z fotografii i opowiadań Mamy, a z którą po 1937 roku kontakt urwał się całkowicie. Codziennie w pacierzu wieczornym, który odmawialiśmy wszyscy wspólnie (oczywiście razem z gosposią) modliliśmy się za nich.
Jak już pisałam, Ojciec był człowiekiem głębokiej wiary, należał do Sodalicji Mariańskiej. Mama opowiadała, że bardzo lubił po przyjeździe do jakiejś nowej miejscowości pójść zaraz następnego dnia do najbliższego kościoła i tam służyć do mszy świętej jako ministrant. Pamiętam, jak Ojciec uczył nas modlitwy Pod Twoją Obronę i opowiadał historie biblijne. Uczył nas także kolędy Anioł pasterzom mówił, objaśniając, że to jedna z najstarszych zachowanych kolęd polskich, a jej melodia, która wydawała mi się wtedy dziwna i brzydka, naprawdę jest bardzo piękna, tylko po prostu starodawna i nie jesteśmy do niej przyzwyczajeni.
Ale pamiętam też, jak Ojciec bardzo się zżymał po obejrzeniu w teatrze sztuki Zygmunta Nowakowskiego Gałązka rozmarynu, bardzo popularnej krótko przed wojną. Sztuka była zdaje się propagandowo patriotyczna i Ojciec mówił, że jest całkowicie fałszywa, co mnie zdumiewało: „Jak mogą dorośli mówić nieprawdę i jeszcze to publicznie pokazywać?”.
Krótko przed wakacjami 1939 roku Ojciec dał nam lekcję, jakiej się nie zapomina. Otóż ulubioną przez nas towarzyszką zabaw (chociaż starszą o kilka lat) była Alicja, czyli Lala, córka sąsiadów z parteru, Żydów, państwa Kirsztejnów. W tym czasie odczuwało się wyraźny wzrost nastrojów antysemickich. Kiedyś, będąc u nas, Lala mówiła, że usłyszała już za sobą wyzwiska jakichś uliczników, a teraz musi iść do odległej dzielnicy w ważnej sprawie, (chyba chodziło o zmianę szkoły) i boi się. Ojciec mój ofiarował się z pomocą, ale Lala podziękowała „bo może pan pułkownik będzie się wstydził iść z nią po ulicy”. Wtedy Ojciec wstał, przebrał się i w mundurze galowym i przy szabli wyszedł z Lalą, trzymając ją pod rękę.
Wszyscy, którzy znali mego Ojca, mówili o Jego niespotykanej dobroci i wielkim uroku osobistym. Był pogodnego usposobienia, życzliwy i uczynny, swoją osobę i potrzeby usuwający na dalszy plan, przede wszystkim z myślą o potrzebach innych. Miał tak niewiele wymagań – pamiętam, że spał na żelaznym łóżku pod starym zielonym kocem i za nic na świecie nie zgadzał się na jakieś lepsze posłanie, bo twierdził, że do takiego, jakie ma, przywykł w czasach żołnierskich. Do czasu ożenku nie miał w ogóle własnego mieszkania – mieszkał w pokojach służbowych, bardzo skromnie wyposażonych. Słyszałam, że na froncie, na postojach, zawsze najpierw sprawdzał, czy wszyscy żołnierze są należycie zakwaterowani, a dopiero potem szukał miejsca dla siebie. Wieczory zaś kończył odmawianą wraz z chętnymi modlitwą różańcową.
Już po wojnie, w roku 1948 czy 1949, pracowałam w Szczecinie jako urzędniczka, a na drzwiach była tabliczka z moim nazwiskiem, jeszcze wtedy panieńskim. Pewien interesant, starszy już pan, korzystając z tego, że byliśmy sami, zapytał, czy może mieszkałam przed wojną w Inowrocławiu. Kiedy potwierdziłam, zapytał, czy może jestem córką pułkownika Hauke, a kiedy potwierdziłam, powiedział: „Nie spotkałem w życiu tak dobrego człowieka, jak Pani Ojciec”. Nie pamiętam, czy był podwładnym Ojca, czy tylko znajomym.
Bardzo dobrze pamiętam 1 września 1939 roku, pierwszy dzień wojny, a zarazem ostatni dzień, w którym widziałam mego Ojca. Mieszkaliśmy wtedy w Bydgoszczy. Późnym popołudniem poszliśmy wszyscy – Rodzice ze mną i moją młodszą siostrą – do pobliskiego kościoła pomodlić się przed rozstaniem, a później na dworzec, bowiem tego wieczoru miałyśmy obie z Matką wyjechać z Bydgoszczy. Ojciec odprowadził nas, po czym poszedł do koszarów. Odjazd miał nastąpić późnym wieczorem, Ojciec zdążył jeszcze powrócić, myśmy już były w pociągu. Pożegnał nas krótko, bo śpieszył z powrotem do pułku, który miał jeszcze tej nocy wyruszyć. Dokąd? Nie wiem. Więcej już Ojca nie ujrzałam. Z opowiadania mojej Matki wiem, że był skierowany gdzieś na Lubelszczyznę (w okolice Krasnegostawu). Tam oddział został rozbity i Ojciec doszedł piechotą do Warszawy (około 100 kilometrów), gdzie dołączył do jakiegoś nowo sformowanego oddziału. Od 11 września był szefem sztabu grupy „Włodzimierz”.
Pierwsza otrzymana od Niego wiadomość to pocztówka, która nadeszła w końcu grudnia 1939 – chyba na same święta Bożego Narodzenia, wysłana ze szpitala w Kijowie 19 listopada 1939, a podpisana „Koledzy” z informacją: „Hauke był tamże i jako zupełnie zdrów został ze szpitala wypisany, potem wyjechał”. Następną wiadomością był list Ojca ze Starobielska z dnia 6 lutego 1940, a ostatnią telegram z 7 kwietnia 1940 roku. Mam też dwie pocztówki i kopertę listu wysłanego przez Matkę do Starobielska w kwietniu i lipcu 1940 roku i zwrócone ze stemplem pocztowym RETOUR PARTI („Wyjechał nieznany” – w domyśle adres).
W pierwszej połowie 1943 roku w wychodzącej w Generalnej Guberni gazecie, tak zwanej „gadzinówce”, ukazała się wiadomość o odkryciu przez Niemców w miejscowości Katyń w ZSRR masowych grobów polskich oficerów. Następnie podawano kolejne wykazy ofiar zidentyfikowanych w ekshumacjach dokonywanych przez międzynarodową komisję Czerwonego Krzyża. Nazwiska mego Ojca tam nie było – bo być nie mogło – ale wtedy o Miednoje i Charkowie nikt nie wiedział. Tak dowiedziałyśmy się o losie, który najprawdopodobniej spotkał mego Ojca. Żadnego zawiadomienia od władz ZSRR nigdy nie było. Faktyczne potwierdzenie znajduje się dopiero w dokumentach przekazanych Polsce przez rząd ZSRR w latach 1990 i1992. Nazwisko mego Ojca znajduje się na liście jeńców obozu w Starobielsku, zamordowanych w Charkowie.
Postanowieniem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Kaczyńskiego z dnia 7 października 2007 roku Ojciec mój został mianowany pośmiertnie na stopień generała brygady Wojska Polskiego.
Obecnie w Polsce ostatnim potomkiem naszej gałęzi rodziny Hauke noszącym to nazwisko jest mój brat stryjeczny, dominikanin o. Aleksander Hauke-Ligowski. Był zaangażowany w odbudowę życia religijnego w Rosji i na Ukrainie, gdzie przebywał wielokrotnie w okresie istnienia Związku Radzieckiego i później. Jest założycielem Wyższego Instytutu Nauk Religijnych w Kijowie. To on właśnie odprawiał mszę świętą w Katyniu podczas pobytu tam delegacji Polskiej z premierem Tadeuszem Mazowieckim w roku 1989.
***
Chcę jeszcze dodać krótkie wspomnienie o moim bracie, Aleksym, aby i o nim pamięć nie zaginęła. Jak już pisałam, mój brat przyrodni, Aleksy Kreisler, miał w chwili przybycia do Polski 11 lat. Bardzo szybko nauczył się języka polskiego, dzięki czemu stał się głównym łącznikiem Matki z otoczeniem. Był to chłopiec żywy, wesoły, towarzyski, szybko się odnalazł w nowym otoczeniu – takie są relacje tych, co go znali, bo sama przecież tego nie mogę pamiętać. Po ukończeniu szkoły powszechnej w roku 1932 został przyjęty do Korpusu Kadetów nr 1 we Lwowie (częsta ścieżka synów oficerskich). Od tego czasu mieszkał stale poza domem. Wspólnie spędzaliśmy ferie i wakacje, a i to nie całe, bo zawsze miał różne obozy wojskowe. Po ukończeniu Korpusu, w roku 1937 wstępuje do Podchorążówki Marynarki Wojennej, mieszczącej się początkowo w Gdyni, a później przeniesionej do Bydgoszczy. Mogliśmy się więc stale spotykać.
Krótko przed wybuchem wojny podchorążowie ostatniego rocznika (wśród nich mój brat) mianowali zostali na stopień oficerski. W sierpniu 1939 brat skierowany został do Flotylli Pińskiej. Tam zastał go 17 września. Po rozbiciu sił polskich wzięty do niewoli sowieckiej, uciekł z niej z kilkoma kolegami. Zdążyli jeszcze dotrzeć do SGO „Polesie” gen. Kleeberga i wziąć udział w bitwie pod Kockiem. W październiku był już w Warszawie, tam odnalazła go Matka, która mieszkała wtedy razem ze mną i moją młodszą siostrzyczką w Lublinie.
Ostatni raz widziałam brata w Lublinie, dokąd przyjechał – chyba na dwa dni – w listopadzie 1939 roku. Zapamiętałam, że był jak zwykle wesoły i pełen życia. Powiedziano mi, że teraz Ali nazywa się Aleksander Szcześniak. Był od początku w konspiracji (ZWZ). Wraz z grupą odnalezionych kolegów planował przedostanie się przez zieloną granicę w Tatrach i dołączenie do organizowanych na Zachodzie oddziałów armii polskiej. Wiem, że był dwukrotnie aresztowany przez Niemców i za każdym razem udawało mu się uciec. Okoliczności nie znam. W lutym 1940 roku w Tatrach został złapany również w okolicznościach mi nieznanych i osadzony w więzieniu, najpierw w Nowym Sączu, a potem, po dwóch miesiącach, przewieziony do Tarnowa. Zachował się gryps pisany z Nowego Sącza z dnia 24 kwietnia 1940.
14 czerwca 1940 roku pierwszym transportem był wysłany do Oświęcimia, skąd już nie wrócił. W ewidencji obozowej figuruje jako Aleksander Szcześniak, numer obozowy 446. Mam wszystkie Jego listy stamtąd: pierwszy z dnia 28 lipca 1940, jeszcze na zwykłym papierze; późniejsze począwszy od 29 września 1940, już na formularzach obozowych, w zielonych kopertach. W każdym powtarzają się słowa: „Ich bin gesund und fühle mich gut” („Jestem zdrowy i czuję się dobrze”).
Umarł 16 stycznia 1942 roku, w dzień swoich 24 urodzin. Nie został zabity, umarł na jakąś krótkotrwała chorobę (ale nie tyfus), może zapalenie opon mózgowych, która zaczęła się nagle wysoką gorączką i utratą przytomności, której już nie odzyskał. Wiem to z niezależnych od siebie relacji dwóch jego kolegów, którzy przeżyli. Te same relacje potwierdzają, że Aleksy w obozie zachował swoje usposobienie, nie załamał się, przeciwnie, okazywał wielki hart ducha i nawet czasami humor. Jest wymieniony jako „Ali” w książce Wiesława Kielara Anus mundi (Kraków 1972, s. 68, 76, 81). O jego sile charakteru świadczy fakt, że jako syn Niemca i Rosjanki mógł z powodzeniem zgłosić się jako Reichsdeutsch i ocalić życie. Tego nie zrobił. Czuł się przede wszystkim oficerem polskim.
Chcę także napisać o zaprzyjaźnionej z nami w dwóch pokoleniach (rodzice i dzieci) rodzinie państwa Hörlów (Hoerlów). Podpułkownik Wilhelm Hörl był podkomendnym mego Ojca w 4 p.a.l. w Inowrocławiu w latach 1929 – 1934. Był jeńcem Starobielska zamordowanym w Charkowie. Jego żona, Zofia (z domu Żabczyńska, siostra znanego aktora Aleksandra Żabczyńskiego), mieszkała w czasie okupacji wraz z córką również Zofią, zwaną Koką, urodzoną w 1924 roku, w Warszawie na Czerniakowie. Obie łączniczki i sanitariuszki Armii Krajowej, rozstrzelane razem na Sadybie w czasie Powstania we wrześniu 1944 roku. Młodszy syn, Jan Wilhelm Hörl, tak zwany Dusiek, przedostał się do Anglii i jako „cichociemny” pseudonim „Frog” został zrzucony do Polski. Aresztowany w kwietniu 1943 roku, został rozstrzelany 7 maja 1943. Nieznany mi jest los pasierba płk. Hörla, Adama, tak zwanego „Bibra”. Był on synem pani Zofii Hörlowej z jej pierwszego małżeństwa i nie wiem, jakie nosił nazwisko. Poszczególni członkowie rodziny Hörlów są wymienieni w odpowiednich wydawnictwach jako Hoerl. Piszę to z myślą, aby pamięć o Nich nie zaginęła, aby też ukazać środowisko, w jakim obracali się nasi Rodzice i wzrastał mój brat i jego rówieśnicy. Wraz z siostrą przebywałyśmy w domu rodzinnym niedługo: ja 9 lat, a siostra zaledwie 7. Tego, co z niego wyniosłyśmy, starczyło na całe życie.