Józef Szymon Klarner
Józef Klarner przy pracy
Fragment wspomnień, w których pojawia się Józef Klarner,
według wydania PIW, Warszawa 1978
Halina Ostrowska-Grabska, Bric á Brac 1848–1939, Kierz 1918
Koleje wojenne kazały nam opuścić „polską wieś spokojną” – Zarzecze, by zdążać ku Warszawie, czyli z okupacji austriackiej do niemieckiej. Tam miałyśmy oczekiwać spotkania z ojcem. Nie pamiętam dokładnie perypetii jazdy i dopiero zarysowuje mi się wyraźnie następny etap – Kierz.
Kierz, w Lubelskiem koło Bełżyc, był dużym majątkiem Napiórkowskich. W owym okresie po tragicznej śmierci pana Napiórkowskiego – był własnością jedynej córki Maryli, bliskiej przyjaciółki mojej ciotki Marii Brzezickiej i zaprzyjaźnionej również z Matką. Znany był już nam Kierz ze spędzonych tam w 1913 czy 1914 roku świąt i wakacji. Zastaliśmy w nim grupę osób z różnych stron zagnanych tu przez wojnę i czatujących na moment wyruszenia dalej ku swym celom. Nawet miejscowi – Maryla Napiórkowska i jej sąsiad, a przyszły mąż Józieniek Klarner – trwali w napiętym oczekiwaniu jak wszyscy. Nie było to Mickiewiczowskie „oczekiwanie tęskne a radosne”, bo zbyt wiele ciążyło na nim krwawych lat i zbyt wiele bolesnego polskiego rozdarcia. A w Lubelszczyźnie nastrój był jeszcze bardziej napięty niż gdziekolwiek indziej. Strajki rolne wybuchały raz po raz w różnych punktach, ale nieuzgodnione między sobą. Na słabnącą władzę okupacji austriackiej usiłowały wywierać nacisk i kontrolować ją siły lewicy niepodległościowej mające oparcie w Pogotowiu Bojowym PPS, a przede wszystkim POW, ale wszystko niejednolicie i niepewnie.
W Krzu strajk żaden nie wybuchł – wybuchła natomiast epidemia „hiszpanki” (paraliżując cały dom i gospodarstwo), która wtedy w całej Europie pochłonęła około dwudziestu milionów ofiar. Z nas nikt nie umarł, choć przechorowaliśmy się ciężko. Wszystkich we dworze pielęgnowała z dojeżdżającym z Bełżyc doktorem Klarnerem, ciotka Marysia Brzezicka, którą może uodporniło to, że była w odmiennym stanie. Miała ciężką sytuację – co kto przyjechał jej pomagać, zarażał się i powiększał liczbę pacjentów. Powoli wygrzebywaliśmy się z naszych bied, ale czuli się tym żałośniej, że jesień pogłębiała jeszcze odcięcie od świata tłustą grząskością lubelskich dróg.
Poszczególne człony Bric á Bracu określają na ogół topograficzne i czasowe, zaś okres Krza zapisał mi się w pamięci rytmami pieśni. Bo kiedy wczesny zmierzch wyganiał nas z pokoi – ciągnęliśmy do centralnego punktu ciepła i światła i tam, zasiadając kręgiem, dzieliliśmy się najpierw echami zasłyszanych wiadomości i ich komentarzami. Dyskusje zamierały, obijając się o jedną wspólną troskę, a trudno sobie to wyobrazić – nie istniało praktycznie jeszcze radio! Żałość jesiennego zmierzchu osiadała na nas gęsto, jakby wsączając się przez szyby, aż ktoś spoza zasięgu ciepłego naftowego światła chrząknął, ktoś westchnął „o mój rozmarynie”, inny głos cichutko zawtórował mruczando i już nastrój krystalizował się w piosenkę, potem ciągnęły się „siwe mundury, a w butach dziury, hej strzelcy, hej strzelcy, hej strzelcy są”, a gdy włączył się ciepły baryton Józienka Klarnera, można go było prosić o „Dubinuszkę”, co „Kudriawaja sama padiot” lub kontuszowe „Powiedżże mi, panno, z szczerym sentymentem, zali mogę zostać twoim konkurentem – niech darmo koników nie trudzę”. Odpowiadał mu liryczny alt Marysi Brzezickiej. Mam nadzieję, że większość tych ech uchwycona jest u Schillera w Kramie z piosenkami, ale niektóre są jak wyblakłe druki z Epinal, czy jak te naiwne obrazki z cyklu o księciu Józefie – piosenki, które śpiewały dzieciom w polskich dworach całe pokolenia „Mademmoisselek” od emigracji francuskiej po dwudziestolecie.