Jan Strzesak

 

 

Wspo­mnie­nia córki kpt. Jana Strze­sa­ka – Alek­san­dry Wró­blew­skiej, współ­za­ło­ży­ciel­ki Sto­wa­rzy­sze­nia Rodzin Katyń­skich w Tarnowie

Koniec sierp­nia 1939 roku, pięk­na pogo­da, jestem z Mamu­sią na waka­cjach w Zako­pa­nem, z powo­du panu­ją­ce­go już nie­po­ko­ju Ojciec został w kosza­rach. Zako­pa­ne jed­nak się bawi, w parku gra orkie­stra i ludzie tań­czą, pięk­nie tań­czy para zawo­do­wych tan­ce­rzy, ludzie śpie­wa­ją. Otrzy­mu­je­my tele­gram – Ojciec naka­zu­je natych­mia­sto­wy powrót do koszar w Radym­nie. Tego same­go dnia opusz­cza­my Zakopane.

W kosza­rach wiel­kie pod­nie­ce­nie, ruch, coraz wię­cej żoł­nie­rzy, wie­dzą już, że będzie wojna. Mobi­li­za­cja, bramy koszar otwar­te, napły­wa­ją zmo­bi­li­zo­wa­ni rezer­wi­ści i trans­por­ty kolei. W Radym­nie sta­cjo­no­wał 10 dywi­zjon tabo­rów i szwa­dro­ny kawa­le­rii. 1 wrze­śnia 1939 – zaczę­ło się. Żoł­nie­rze kopią w kosza­rach rowy prze­ciw­lot­ni­cze, rów­no­cze­śnie sły­chać wycie syren z Jaro­sła­wia i ruch dział prze­ciw­lot­ni­czych. Nad­la­tu­ją nie­miec­kie samo­lo­ty, zaczy­na się bom­bar­do­wa­nie koszar i dwor­ca kole­jo­we­go, na któ­rym znaj­do­wa­ły się trans­por­ty kolei i był duży ruch pocią­gów przy­wo­żą­cych rezerwistów. 

W cza­sie nalo­tów sie­dzie­li­śmy w rowach prze­ciw­lot­ni­czych – rodzi­ny, dzie­ci i cza­sem żoł­nie­rze, ofi­ce­ro­wie byli zaję­ci i nie cho­wa­li się. Bar­dzo bali­śmy się, bo z rowów widać było nad nami samo­lo­ty nie­miec­kie. Radio ogło­si­ło, że w ramach zawar­tych ukła­dów Anglia i Fran­cja wypo­wie­dzia­ły Niem­com wojnę – wśród żoł­nie­rzy zapa­no­wa­ła wiel­ka radość, pamię­tam, jak obej­mo­wa­li­śmy się i cało­wa­li – wie­rzy­li już w zwy­cię­stwo. Tym­cza­sem nasi­la­ły się bom­bar­do­wa­nia, szcze­gól­nie koszar, było bar­dzo niebezpiecznie.

Posta­no­wio­no „na kilka dni” wywieźć rodzi­ny z koszar do pobli­skiej wsi Duń­ko­wi­ce. Opu­ści­li­śmy Radym­no 7 wrze­śnia, zabie­ra­jąc rze­czy potrzeb­ne na kilka dni. Wie­rzo­no, że Niem­cy zosta­ną powstrzy­ma­ni, szcze­gól­nie, gdy mamy zapew­nio­ną pomoc państw – sojusz­ni­ków. W Duń­ko­wi­cach miesz­ka­li­śmy może dwa dni, gdy wie­czo­rem przy­je­chał mój Ojciec i inni ofi­ce­ro­wie do swo­ich rodzin z wia­do­mo­ścią, że mamy się szyb­ko pako­wać i wyjeż­dża­my razem z woj­skiem, które opusz­cza Radym­no, bo zbli­ża­ją się Niemcy.

Póź­nym wie­czo­rem opu­ści­li­śmy ukra­iń­ski dom w Duń­ko­wi­cach. Wyje­cha­li­śmy na drogę pro­wa­dzą­cą w kie­run­ku Lwowa. Zna­leź­li­śmy się na głów­nej szo­sie. Rodzi­ny jecha­ły na kilku kon­nych pojaz­dach, któ­ry­mi były: brek, dwie brycz­ki, powóz. Dywi­zjon z Radym­na jechał inną drogą, a my z obcy­mi dywi­zjo­na­mi i kil­ko­ma naszy­mi żoł­nie­rza­mi inną. Nie wiem, dla­cze­go tak było, mój Ojciec nie jechał z nami. Mówio­no, że woj­sko jedzie na kon­cen­tra­cję wojsk do Tar­no­po­la, skąd ma ude­rzyć wiel­ka ofen­sy­wa na Niem­ców. Jecha­li­śmy więc do Tar­no­po­la zatło­czo­ny­mi woj­skiem dro­ga­mi (4 rzędy na jezd­ni) tylko noca­mi, bo w dzień odby­wa­ły się bom­bar­do­wa­nia. Opis tych noc­nych prze­jaz­dów mógł­by sta­no­wić długi, obszer­ny arty­kuł. Utkwi­ły mi do dziś gwiaz­do­zbio­ry na pięk­nym, gra­na­to­wym nie­bie i cią­głe woła­nie żoł­nie­rzy: „kolum­na prze­rwa­na”, gdy któ­re­muś pojaz­do­wi przy­da­rzy­ło się coś złego, na przy­kład wpadł do rowu, wtedy kolum­na się zatrzy­my­wa­ła. Dzia­ły się różne przy­kre histo­rie, prze­jazd przez palą­ce się Brody, opu­sto­sza­ły Nie­mi­rów, uciecz­ki do lasu, bo bom­bar­do­wa­no drogi w nocy. W dzień spa­li­śmy po róż­nych cha­łu­pach lub sto­do­łach razem z żołnierzami.

Kolej­na, wyjąt­ko­wo pamięt­na noc z 16 na 17 wrze­śnia. Jeste­śmy już nie­da­le­ko Tar­no­po­la, jak to dobrze, wresz­cie spo­tka­my się z naszym woj­skiem z Radym­na, z Ojcem, będzie bez­piecz­nie. Jedzie­my jesz­cze, bo jest ciem­no, dale­ko na wid­no­krę­gu widzi­my dziw­ne zja­wi­sko, miga­ją­ce świa­teł­ka, jedno po dru­gim, aż do rana – co to może być, nie wiemy.
Jest dzień 17 wrze­śnia. Zatrzy­mu­je­my się jak zwy­kle na postój w jakiejś cha­łu­pie, pełno woj­ska, wszy­scy zmie­rza­ją do Tar­no­po­la. Kła­dzie­my się spać, jak się ściem­ni, wyru­szy­my – ostat­nia noc jazdy. Poma­łu zapa­da zmierzch, przy­go­to­wu­je­my się do wyjaz­du, nagle pod­jeż­dża na rowe­rze pod naszą cha­łu­pę jakiś woj­sko­wy – to mój Tatuś. Wita­my się szczę­śli­wi ze spo­tka­nia, a On mówi, że bar­dzo się spie­szy, przy­je­chał się tylko poże­gnać, bo nie wia­do­mo, kiedy się zoba­czy­my. Powie­dział nam, że te miga­ją­ce ubie­głej nocy świa­teł­ka na hory­zon­cie to były świa­tła rosyj­skich czoł­gów, które wkro­czy­ły do Pol­ski, a teraz są już nie­da­le­ko. Powie­dział też, że woj­sko ma roz­kaz nie sta­wiać oporu i że oni przy­by­wa­ją jako nasi przy­ja­cie­le. Oczy­wi­ście Ojciec w to nie wie­rzył, powie­dział nam, że jego dywi­zjon nie opusz­cza już posto­ju i pójdą do nie­wo­li. My musi­my zostać z woj­skiem, z któ­rym cały czas jecha­li­śmy, i słu­chać pole­ceń dowód­ców. Ojciec poże­gnał się z nami, dał mi na poże­gna­nie cze­ko­lad­ki. Prze­czu­wa­łam, że może się już nie zoba­czy­my, posta­no­wi­łam cze­ko­lad­ki zosta­wić sobie na pamiąt­kę – nie udało mi się z róż­nych powodów.

Zapadł wie­czór, zgod­nie z roz­ka­zem dowód­ców woj­sko wyru­szy­ło z posto­ju, a my z nim. Do Tar­no­po­la było już bli­sko i wie­rzy­li, że tam doja­dą (nie wiem, po co), więc jecha­li­śmy. 21 kilo­me­trów przed Tar­no­po­lem (była to wieś Ichra­wi­ca) usły­sze­li­śmy war­kot sil­ni­ków, huk i zosta­li­śmy oświe­tle­ni – były to czoł­gi rosyj­skie, które ubie­głej nocy widzie­li­śmy dale­ko na wid­no­krę­gu jako miga­ją­ce świa­teł­ka. Czoł­gi zaczę­ły nas okrą­żać, armat­ki skie­ro­wa­li w naszą stro­nę, nie strze­la­li. Żoł­nie­rze rosyj­scy wysko­czy­li z czoł­gów z krzy­kiem, wrza­skiem do naszych żoł­nie­rzy, spo­koj­niej do ofi­ce­rów. Zebra­li wszyst­kich, trwa­ło to kilka godzin. Nam kaza­li opu­ścić pojaz­dy, nie wie­dzie­li­śmy, co z nami będzie. Ludzie z tej wsi klę­cze­li w jakimś domu i odma­wia­li „Pod Twoją obro­nę”, dołą­czy­li­śmy do nich. Okrop­na, strasz­na noc jesz­cze 17 wrze­śnia – przy­by­wa czoł­gów, wiel­kich jak kamie­ni­ce, strze­la­ją z sil­ni­ków, konie się boją, stają dęba, pojaz­dy się prze­wra­ca­ją, żoł­nie­rzom odbie­ra­ją broń, latar­ki, scy­zo­ry­ki, ofi­ce­rom ponad­to zry­wa­ją dys­tynk­cje. My nadal klę­czy­my i razem z ludź­mi modli­my się.

Nasze woj­sko odcho­dzi pod eskor­tą czoł­gów kie­run­ku Rosji, a my zosta­je­my – na razie. Co teraz będzie z nami – nie wiemy. Nie wiemy też nic, co z Tatu­siem, ale jeże­li tak jak posta­no­wił tej nocy nie opusz­czać już posto­ju, to z czoł­ga­mi rosyj­ski­mi spo­tkał się póź­niej, a jak wyglą­da zabie­ra­nie woj­ska do nie­wo­li, to już wiem, bo prze­ży­łam to. Ojciec, żegna­jąc się z nami, powie­dział Mamu­si, że nie wie co będzie, ale w żad­nym wypad­ku nie wolno jej pójść do Rosji, bo z poprzed­nich wojen zna ten kraj i to woj­sko, był już tam raz w nie­wo­li i wie, jak tam jest.

Opi­sy­wa­nie dal­szych naszych losów to była­by książ­ka. Wró­ci­ły­śmy do Tar­no­wa do dziad­ka – ojca Mamu­si. W Tar­no­wie mie­li­śmy też dom, który zdą­żył jesz­cze wybu­do­wać mój Ojciec.

Ojciec z inny­mi ofi­ce­ra­mi poszedł do Rosji. Grupy ofi­ce­rów pro­wa­dzo­nych pie­cho­tą do Rosji widzia­ły­śmy, sie­dząc na łące w tłu­mie innych rodzin takich jak my. Dzie­ci macha­ły im ręka­mi na poże­gna­nie. Była to wieś Kołod pod Zba­ra­żem, podob­no 3 kilo­me­try przed dawną gra­ni­cą pol­sko-rosyj­ską. Muszę jesz­cze wspo­mnieć naszych żoł­nie­rzy z Radym­na. W dro­dze powrot­nej dogo­ni­li nas, ucie­kli z nie­wo­li lub ich zwol­nio­no, poma­ga­li nam. Zapa­mię­ta­łam dwóch, któ­rych Ojciec pro­sił, aby nam pomo­gli. Nazy­wa­li się: Dra­biń­ski i Chyna. Jeden był podob­no z Bochni.

W grud­niu 1939 roku otrzy­ma­li­śmy list od Ojca z obozu w Koziel­sku, wysła­ny był na adres dziad­ka w Tar­no­wie. Wie­rzył, że dotar­ły­śmy do Tar­no­wa (wra­ca­li­śmy dwa mie­sią­ce). Pro­sił o wia­do­mość o nas, pisał: „ta nie­pew­ność co z nami się stało, to jest zmora, która gry­zie mnie dzień i noc”. Wię­cej kore­spon­den­cji od Ojca nie otrzymaliśmy.

Pierw­szy raz wia­do­mo­ści o nim uka­za­ły się 21 czerw­ca 1943 roku, gdy Niem­cy opu­bli­ko­wa­li uzu­peł­nia­ją­cą listę katyń­ską w „Gońcu Kra­kow­skim” i „Kurie­rze Kie­lec­kim”. Codzien­nie kupo­wa­li­śmy gaze­ty, ponie­waż dru­ko­wa­ne w nich były nazwi­ska roz­strze­la­nych w Katy­niu. Pod nume­rem 1566 było nazwi­sko Ojca oraz krót­ka infor­ma­cja, że zna­le­zio­no przy nim list od Marii Strze­sa­ko­wej z Tar­no­wa. Uspo­ko­iły­śmy się, że przed śmier­cią otrzy­mał ocze­ki­wa­ną od nas wia­do­mość, że dotar­ły­śmy do Tar­no­wa, do dziad­ka, i żyjemy.

Następ­na wia­do­mość to lista wywo­zo­wa NKWD 27 jeń­ców Koziel­ska do Katy­nia nr 025/1 z dnia 9 kwiet­nia 1940r, gdzie pod pozy­cją 10 jest nazwi­sko Jan Strze­sak. Przyj­mu­je się, że jeże­li opu­ścił obóz w Koziel­sku 9 kwiet­nia, to roz­strze­la­ny w Katy­niu został 11 kwiet­nia 1940 roku.

Czy­ta­jąc kie­dyś kwe­stio­na­riusz wypeł­nio­ny przez Ojca, dowie­dzia­łam się, że więk­szość swo­je­go żoł­nier­skie­go życia spę­dził na woj­nach, szcze­gól­nie na fron­tach bol­sze­wic­kich. Zgi­nął w wieku 42 lat.

 

Mate­ria­ły prze­ka­za­ła pra­wnucz­ka, Moni­ka Chłopecka.