Bolesław Skąpski

 

Od lewej: Bole­sław Skąp­ski, jego teść Adam Lar­de­mer, żona Iza­bel­la z Lar­de­me­rów Skąpska
i szwa­gier­ka Mary­na Lar­de­mer. W cen­trum synek Jędruś (War­sza­wa, 1938).

 

 

Ode­szła – nie wie­dzia­ła, że była wdową

syn Andrzej Skąpski

 

Mama – Iza­bel­la Skąp­ska z domu Lar­de­mer (1909 — 1942), absol­went­ka Gim­na­zjum Sióstr Urszu­la­nek w Kra­ko­wie i Wydzia­łu Rol­ne­go Uni­wer­sy­te­tu Jagiel­loń­skie­go. Ojciec – Bole­sław Skąp­ski (1905 — 1940), absol­went Gim­na­zjum im. Jana III Sobie­skie­go w Kra­ko­wie i Wydzia­łu Prawa Uni­wer­sy­te­tu Jagiel­loń­skie­go. W 1939 roku pod­pro­ku­ra­tor Sądu Okrę­go­we­go w War­sza­wie, jeniec począt­ko­wo Sta­ro­biel­ska, póź­niej Koziel­ska. Zamor­do­wa­ny w Katy­niu – eks­hu­ma­cja PCK AM 19194.

Sier­pień 1939 roku. Rodzi­ce wraz ze mną – mia­łem nie­ca­łe dwa lata – są na waka­cjach w Zako­pa­nem. Tele­gram odwo­łu­je Ojca z urlo­pu. Mama jest bar­dzo nie­spo­koj­na, mimo odra­dzań rodzi­ny, po kilku dniach wraca ze mną do War­sza­wy. Koń­czy się mobi­li­za­cja służb cywil­nych i przy­go­to­wa­nia do ewa­ku­acji urzę­dów cen­tral­nych. 4 wrze­śnia pra­cow­ni­cy resor­tu spra­wie­dli­wo­ści mają się sta­wić na dwor­cu War­sza­wa Wschod­nia – mogą ze sobą zabrać rodzi­ny. I znów, mimo odra­dzań, Mama decy­du­je się zabrać mnie i jechać razem z Ojcem. Mini­ster­stwo Spra­wie­dli­wo­ści ewa­ku­uje się do miej­sco­wo­ści Dubno, na linii równe-Lwów.

Tam zasta­je nas 17 wrze­śnia. Ojca, razem z inny­mi pro­ku­ra­to­ra­mi i sędzia­mi, aresz­tu­je NKWD. Nie­wie­lu, któ­rzy ewa­ku­owa­li się sami, bez rodzin, udało się uciec i unik­nąć aresz­to­wa­nia – oni prze­ży­li. Ojciec zdą­żył jesz­cze dać Mamie obrącz­kę, sygnet i pie­nią­dze – przed wyjaz­dem z War­sza­wy dosta­li z góry kil­ku­mie­sięcz­ne pobory.
Aresz­to­wa­nych trzy­ma­no w budyn­ku szko­ły. Z począt­ku mogli się poro­zu­mie­wać z rodzi­na­mi na migi przez okno – raz nawet wpu­ści­li Mamę na widze­nie. Wtedy wła­śnie, na kate­go­rycz­ne żąda­nie Ojca, który, jak dzi­siaj powie­dzie­li­by­śmy, miał już może świa­do­mość „co jest grane”, posta­no­wi­li, że Mama razem ze mną ma bez­zwłocz­nie, za wszel­ką cenę, sta­rać się wra­cać. Jed­nak nie do War­sza­wy, tylko do Rodzi­ców w Krakowie.

Jak poka­zał czas, była to jedy­na dobra decy­zja – decy­zja bar­dzo odważ­na, a w tam­tym cza­sie wręcz kar­ko­łom­na – mie­li­śmy iść na zachód, pod prąd fali ucie­ki­nie­rów. Decy­zja dobra oka­za­ła się nie­ste­ty tylko dla moich dal­szych losów. Mama bar­dzo lako­nicz­nie opo­wia­da­ła o prze­ży­ciach dal­szych dni, nie chcia­ła do tego wra­cać – do dni gehen­ny, mar­szu w nie­zna­nym i nie­przy­chyl­nym oto­cze­niu, z małym dziec­kiem na ręku, z toboł­ka­mi, prze­pła­ca­jąc każde pod­wie­zie­nie fur­man­ką. Nie znam trasy tego mar­szu – z mapy wiem, że od Lwowa dzie­li­ło ją około 170 kilo­me­trów. Teraz wyda­je się to nie­da­le­ko – rap­tem dwie godzi­ny samo­cho­dem. Ile kilo­me­trów napraw­dę prze­by­ła, ile razy błą­dzi­ła? Tego też nie wiem. Ale dotar­cie do Lwowa zabra­ło Jej nie dwie godzi­ny, ale bli­sko dwa miesiące.

Dotar­li­śmy tam w poło­wie listo­pa­da, aku­rat w tych kilku dniach, kiedy Sowie­ci otwar­li gra­ni­cę na zachód. Sto­jąc w nocy w kolej­ce po prze­pust­kę na stro­nę nie­miec­ką, Mama spo­tka­ła swo­je­go Wuja – nie była już sama, miała wspar­cie bli­skiej osoby.
W połu­dnie 20 listo­pa­da dotar­ła razem ze mną do domu rodzin­ne­go w Kra­ko­wie – była bez­piecz­na. Tego same­go dnia Sowie­ci pozwo­li­li jeń­com Koziel­ska na napi­sa­nie listu. Dato­wa­ny 21 listo­pa­da, przy­szedł przed świę­ta­mi Boże­go Naro­dze­nia – uspo­ka­ja­ją­cy – że wszyst­ko w porząd­ku, że Ojciec jest zdro­wy, że tylko nie­po­koi się, co z nami, czy dotar­li­śmy do Kra­ko­wa. Nie napi­sał, że już jest zimno, a On ma na sobie tylko lekki trencz, że wie­zio­no Go gdzieś dale­ko, do Sta­ro­biel­ska, a potem razem z kole­ga­mi sędzia­mi i pro­ku­ra­to­ra­mi setki kilo­me­trów do obozu w Koziel­sku. Te frag­men­ty Jego losów pozna­je­my wiele lat póź­niej – gdy docie­ra prze­my­co­na z Lon­dy­nu Lista Katyń­ska Adama Moszyń­skie­go. Nazwi­sko Ojca jest i w Sta­ro­biel­sku, i w Koziel­sku. Jesz­cze póź­niej uka­zu­ją się “Pamięt­ni­ki zna­le­zio­ne w Katy­niu”, a w nich kole­ga Ojca, Andrzej Rie­ger, zano­to­wał pod datą 19 – 21 listo­pa­da: „przy­jeż­dża Dzi­dek Skąp­ski”. Może kie­dyś Ojciec też o tym napi­sał – ale poza tym jed­nym, jedy­nym, żaden list do nas nie dotarł.

Teraz co jakiś czas jak reli­kwie prze­glą­da­my sto­sik pożół­kłych kar­tek pocz­to­wych, adres zawsze ten sam – Kozielsk, Smo­leń­ska Obłast’ i duża pie­częć „RETURN”.
Mimo to Mama przez cały czas cier­pli­wie, co kilka dni, pisze drob­nym, wyraź­nym pismem ten sam uspo­ka­ja­ją­cy i cie­pły tekst, pełen nadziei na rychły powrót Ojca, że jest bez­piecz­na, że wszy­scy bli­scy żywi, że Jego syn rośnie i wypy­tu­je o Tatusia…

Nie pisa­ła, co prze­szła tam­tej jesie­ni, że prze­ży­cia tam­tych dni pozo­sta­wi­ły okrut­ny ślad, że strasz­na cho­ro­ba postę­pu­je, że kolej­ne cięż­kie ope­ra­cje nie dają rezul­ta­tu, że gaśnie…
Po trzech latach od roz­sta­nia zmar­ła 15 paź­dzier­ni­ka 1942 roku – miała 33 lata.
Ode­szła, nie wie­dząc, że była wdową…

Pół roku póź­niej, 3 czerw­ca 1943 roku, w „Gońcu Kra­kow­skim” – tzw. „gadzi­nów­ce” – na kolej­nej liście eks­hu­ma­cyj­nej z Katy­nia zna­la­zło się nazwi­sko Ojca. Nie­speł­na sze­ścio­la­tek nie mógł sobie zda­wać spra­wy, że w tym dniu zamknął się dla niego pewien etap życia.

Nie mogłem wtedy wie­dzieć, że podzie­lam wojen­ny los tysię­cy moich rówie­śni­ków, ani tego, że nie­ma­ło z nich – tuła­ją­cych się w sowiec­kich Domach Dziec­ka, tra­cą­cych toż­sa­mość, nazwi­sko, naro­do­wość – nie miało tyle szczę­ścia, co ja. Ani przez chwi­lę bowiem nie odczu­łem sytu­acji, w jakiej się zna­la­złem – dom z Dzia­dziem, Bab­cią i Cio­cią funk­cjo­no­wał nor­mal­nie. Tamte dni w mojej pamię­ci to obraz­ki „stop­klat­ki” – ale też mocno utrwa­lo­ne uczu­cie, że coś nie jest tak, że coś wokół mnie się dzie­je, że gdy pytam o Mamę, odpo­wiedź jest zawsze jedna: „wyje­cha­ła się leczyć”.

I jeden obraz mocno utrwa­lo­ny – bar­dzo jasny i sło­necz­ny dzień, przy­szła do nas cała rodzi­na, czy­ta­ją gaze­tę, ciot­ka Aneta, zawsze uśmiech­nię­ta, pełna życia, teraz gło­śno pła­cze, wszy­scy tak cie­pło się do mnie odno­szą, każdy chce mnie przy­tu­lić. Teraz wiem, że to było popo­łu­dnie 3 czerw­ca 1943 roku.
Ale te dni pełne okru­cień­stwa toczą­cej się wojny powo­du­ją, że dziec­ko nabie­ra szyb­ciej świa­do­mo­ści niż w nor­mal­nych warun­kach – „jesteś już doro­sły, nie można przed tobą dalej tego ukrywać.”
Praw­do­po­dob­nie wtedy po raz pierw­szy poczu­łem nad sobą „para­sol bez­pie­czeń­stwa”, roz­po­star­ty przez moich opie­ku­nów. Nie wie­dzia­łem tylko, dla­cze­go to robią. Co mi jesz­cze grozi? Prze­cież jestem bezpieczny.

Ostat­nią zimę wojny 1944/45 spę­dza­my w Zako­pa­nem, w naszym let­nim domu, abso­lut­nie nie przy­sto­so­wa­nym do warun­ków zimo­wych – miało tu być bez­piecz­niej niż w Krakowie.
W jed­nym piecu pali­my zebra­ny­mi jesie­nią szysz­ka­mi i zdo­by­tym nie wiem skąd kok­sem. Piec wyraź­nie tego nie lubi, bo nie odwza­jem­nia się cie­płem. Św. Miko­łaj przy­no­si mi torbę jabłek – jem jedno dzien­nie i pamię­tam ich smak do dzi­siaj. Cio­cia wspo­mi­na­ła potem przez lata, jak kra­ja­ło Jej się serce, bo to były „psiu­ry”, nie nada­ją­ce się nawet na kom­pot. To już nie „stop­klat­ki”, to wyraź­nie zapa­mię­ta­ne kolum­ny Niem­ców ucie­ka­ją­cych ze Sło­wa­cji w kie­run­ku Orawy. I pierw­sza noc po wkro­cze­niu „wyzwo­li­cie­li”, wkro­cze­niu dosłow­nym do nasze­go miesz­ka­nia, noc spę­dzo­na w lodo­wa­tej komór­ce. To kilka dni spo­ko­ju po ich odej­ściu i nocne naj­ście pija­nych „ruskich”, praw­do­po­dob­nie z NKWD – szu­ka­ją „ger­mań­ców”, a takim był dla nich mój Dzia­dek z nie­miec­ko brzmią­cym nazwi­skiem. Tej jed­nej nocy, pamię­tam ją dokład­nie minu­ta po minu­cie, wszyst­ko mogło się skoń­czyć – cud spra­wił, że skoń­czy­ło się dla nas szczę­śli­wie. Teraz wiem, kogo mam się bać. Nie zdaję sobie dalej spra­wy – dlaczego?

Do Kra­ko­wa wra­ca­my w kwiet­niu 1945 – dom rodzin­ny przy Placu na Gro­blach ucier­piał w stycz­niu przy wysa­dze­niu Mostu Dęb­nic­kie­go – wyle­cia­ły wszyst­kie szyby, zamar­z­ły i popę­ka­ły rury. Prze­ży­cia ostat­nich mie­się­cy przy­spie­sza­ją roz­wój nie­ule­czal­nej cho­ro­by Babci – zmar­ła jesie­nią 1945.
Zosta­je­my we trój­kę – Dzia­dzio, Cio­cia i ja. Dla mnie jest to sytu­acja nor­mal­na, nor­mal­nym jest to, że są dla mnie jak rodzi­ce, że zwra­cam się do nich „Mamo” i „Tato.” Dopie­ro dużo póź­niej uświa­do­mi­łem sobie cenę tej nor­mal­no­ści. Cio­cia, osoba młoda i atrak­cyj­na, zre­zy­gno­wa­ła z wła­sne­go życia rodzin­ne­go. Zre­zy­gno­wa­ła też z karie­ry zawo­do­wej, jako inży­nier ich­tio­log pra­co­wać mogła­by tylko poza Kra­ko­wem – ukry­ła więc swoje wykształ­ce­nie, co w tam­tych latach mogło być potrak­to­wa­ne jako sabo­taż. Do eme­ry­tu­ry pra­co­wa­ła jako kre­ślar­ka w biu­rze projektów.
A wszyst­ko po to, aby zapew­nić mi nor­mal­ną rodzi­nę, aby trzy­mać nade mną ten „para­sol bez­pie­czeń­stwa”. Jak się póź­niej prze­ko­na­łem, trzy­ma­li go nade mną nie tylko naj­bliż­si – a ja wtedy jesz­cze nie do końca zda­wa­łem sobie spra­wę – dla­cze­go? Bo przy­no­si­ło mi satys­fak­cję zain­te­re­so­wa­nie moją osobą w oczach kole­gów i zada­wa­ne przy całej kla­sie przez róż­nych „wizy­ta­to­rów” pyta­nia: „Skąp­ski, co się stało z two­imi Rodzi­ca­mi?” lub „Kim był twój Ojciec?” Nie­zmien­nie odpo­wia­dam – „spod para­so­la” – jak mi to wpo­jo­no w domu: „Ojciec był praw­ni­kiem i zagi­nął we wrze­śniu 1939, a Mama umar­ła pod­czas wojny”. Choć kor­ci­ło dzie­się­cio­lat­ka, aby zaszpa­no­wać przed kole­ga­mi i wypa­lić: „Ojciec był pro­ku­ra­to­rem i zamor­do­wa­li Go ruscy w Katy­niu!” Czy „oni” o tym wie­dzie­li? Chyba tak – nie znali tylko szcze­gó­łów Jego pracy – ale jak wiem, tych szcze­gó­łów nie znali też przed wojną naj­bliż­si Ojca. Nigdy o tym niko­mu nie mówił. A może wła­śnie „oni” znali szcze­gó­ły pracy Ojca? Chyba nigdy się już tego nie dowiem.

Gdzieś w IV kla­sie szy­ka­ny były coraz wyraź­niej­sze, natręt­ne pyta­nia powta­rza­ją się, atmos­fe­ra – z czego wtedy nie zda­wa­łem sobie spra­wy – gęst­nie­je. Cio­cia prze­pi­su­je mnie więc do innej szko­ły i powta­rza to co roku – tak „zwie­dzi­łem” czte­ry szko­ły pod­sta­wo­we w Kra­ko­wie – 7 klas w 4 szko­łach. W liceum był już tylko jeden „docie­kli­wy” – wyjąt­ko­wa kana­lia – uczył rosyj­skie­go, ale głów­nie był sekre­ta­rzem PZPR. Miał do pomo­cy trzech jemu podob­nych – tra­fi­li mnie raz, ale za to cel­nie. Repe­to­wa­łem X klasę – to był czas, kiedy na koniec roku zda­wa­ło się egza­mi­ny z trzech, czte­rech przed­mio­tów. Zdzi­wio­ny byłem nie tylko ja, ale i kole­dzy, i pro­fe­so­ro­wie, gdy oka­za­ło się, że z dwóch przed­mio­tów mam nie­do­sta­tecz­ne po ust­nym egza­mi­nie „w czte­ry oczy” u tych typów. Po waka­cjach zda­łem tzw. „popraw­ki” już przed inny­mi pro­fe­so­ra­mi. Zaczą­łem klasę XI, matu­ral­ną, gdy w poło­wie wrze­śnia oświad­czo­no mi, że kura­to­rium (?) nie wyra­zi­ło zgody na zda­wa­nie popra­wek. Cof­nię­to mnie do X klasy. Przy­ją­łem to spo­koj­nie – tak mi naka­za­no w domu. Pomo­gli mi też pozo­sta­li pro­fe­so­ro­wie i wspar­li kole­dzy — oni wie­dzie­li, znali praw­dę – nie mia­łem już wtedy przed nimi tajem­nic, byli też moim „para­so­lem”.
Ale „oni” też wiedzieli.

Rok 1956. Rok mojej matu­ry, ale i rok Poznań­skie­go Czerw­ca – któ­re­go zupeł­nie przy­pad­ko­wo byłem przez wszyst­kie dni naocz­nym świad­kiem – i rok Pol­skie­go Paź­dzier­ni­ka – paź­dzier­ni­ka, w któ­rym zaczy­na­łem stu­dia na Poli­tech­ni­ce Krakowskiej.
W paź­dzier­ni­ku staję do tzw. pierw­sze­go pobo­ru woj­sko­we­go. Poni­ża­ją­ca pro­ce­du­ra wystą­pie­nia na gola­sa, do tego brud­no i zimno. Do przed­sion­ka sali, gdzie urzę­du­je komi­sja, wcho­dzi się poje­dyn­czo. Fel­czer, młody facet, któ­re­go znam z widze­nia z ulic Kra­ko­wa – wtedy nie tak duże­go mia­sta – mie­rzy wzrost i wagę. Robi to ruty­no­wo, z miną znu­dzo­ną oglą­da­niem gola­sów. Gdy wpi­su­je moje dane, twarz mu tęże­je, roz­glą­da się nie­spo­koj­nie, spraw­dza­jąc, czy na pewno jeste­śmy w przed­sion­ku sami, i po chwi­li waha­nia pyta szeptem:

– Czy Pan o tym wie?

Pod­su­wa mi kartotekę.
Nie­bie­sko­sza­ry kar­to­nik for­ma­tu papie­ru kan­ce­la­ryj­ne­go. Na nim od góry nazwi­sko i imię, imię ojca, data uro­dze­nia, pocho­dze­nie spo­łecz­ne – wpi­sa­ne „inte­li­genc­kie”: ruty­no­we dane poda­ne przez mnie rok wcze­śniej w trak­cie tzw. reje­stra­cji woj­sko­wej przed pobo­rem. Niżej sze­reg nie­wy­peł­nio­nych rubryk, a w lewym dol­nym roku wytłusz­czo­na grubą ramką rubry­ka – „pocho­dze­nie spo­łecz­ne” – drugi raz. I w tej rubry­ce zoba­czy­łem to swoje pocho­dze­nie spo­łecz­ne – według „ich” kry­te­riów – „APARAT UCISKU”. Wyka­li­gra­fo­wa­ne sztu­bac­kim pismem półanalfabety.
Nie od razu zasko­czy­łem. Pytam felczera:

– Co to oznacza?
– Teraz nie wiem, jesz­cze nie tak dawno kopal­nię, i nie pomo­gło­by nawet to, że jest Pan studentem.

Bie­rze moją kar­to­te­kę i zano­si leka­rzo­wi sie­dzą­ce­mu przy końcu stołu komi­sji – jej mun­du­ro­wi człon­ko­wie nie zwra­ca­ją uwagi na kolej­ne­go gola­sa, recho­cząc z jakie­goś kawa­łu. Mnie nie jest do śmie­chu. Lekarz – też znam go z widze­nia z Kra­ko­wa – ze spię­tą twa­rzą pyta cicho:

– Co Panu dolega?

Bąkam coś o zapa­le­niu ucha środ­ko­we­go. Pona­gla­ją­cy szept:

– Co jeszcze?

Plotę o angi­nie, platfusie…
Recho­czą­ca komi­sja pod­pi­su­je jakieś papie­ry. Następ­ny golas.

Po kilku godzi­nach odbie­ram ksią­żecz­kę woj­sko­wą – kate­go­ria C, „nie­zdol­ny do służ­by woj­sko­wej w cza­sie pokoju”.

Przez całe lata spo­ty­kam tych dwóch ludzi na ulicy. Kła­nia­my się sobie dys­kret­nie z poro­zu­mie­waw­czym, życz­li­wym uśmie­chem. Nigdy nie zamie­ni­łem z nimi jed­ne­go słowa. Oni też pod­trzy­ma­li nade mną „para­sol bezpieczeństwa”.
Czy ryzy­ko­wa­li? Wtedy, w 1956, na pewno tak. I to na pewno dużo.

Na tym moje kon­tak­ty z woj­skiem jesz­cze się nie skoń­czy­ły. Odby­łem stu­dium woj­sko­we na Poli­tech­ni­ce, kate­go­ria C od tego nie zwal­nia­ła. Po stu­diach, w 1966 roku, jako kapral pod­cho­rą­ży byłem na dwu­mie­sięcz­nym szko­le­niu i… decy­zją Rady Pań­stwa awan­so­wa­no mnie do stop­nia pod­po­rucz­ni­ka. Z tej oka­zji musia­no wypeł­nić ofi­cer­ską ankie­tę per­so­nal­ną – leni­wy sier­żant stwier­dził, abym zamiast dyk­to­wać mu moje dane sam wypeł­nił ankie­tę. Zgo­dzi­łem się.

Na mar­gi­ne­sie cie­ka­wost­ka. Taka ankie­ta per­so­nal­na ofi­ce­ra Ludo­we­go Woj­ska Pol­skie­go to było kil­ka­na­ście stron pytań – mię­dzy inny­mi o daty uro­dze­nia Dziad­ków i panień­skie nazwi­ska Babek mojej Żony!
Dobro­dusz­ny sier­żant poin­for­mo­wał mnie, że gdy nie znam odpo­wie­dzi na pyta­nia ankie­ty, mam wpi­sać „nie wiem”, i zosta­wił mnie sam na sam z moją tecz­ką. Wpi­sa­nie „nie wiem” w pra­wie wszyst­kich rubry­kach wie­lo­stro­ni­co­wej ankie­ty nie zabra­ło mi dużo czasu i mogłem spo­koj­nie pooglą­dać swoją tecz­kę z nadru­kiem „TAJNE”. Na samym dnie tej tecz­ki, pod sto­sem róż­nych papier­ków leżał znany mi nie­bie­sko­sza­ry kar­to­nik, a na nim nieco wybla­kły wpis „pocho­dze­nie spo­łecz­ne „APARAT UCISKU”.

Gdy w 1975 roku prze­pro­wa­dza­łem się do Zako­pa­ne­go, mia­łem jesz­cze raz oka­zję w WKR przez chwi­lę być sam na sam z moją tecz­ką – kar­to­nik był na swoim miej­scu. Wpis też.

Tym woj­skiem wybie­głem za bar­dzo do przo­du. Rok 1956 roz­bu­dził nadzie­je. Ruszy­ła fala repa­tria­cji ze Wscho­du. Ktoś spo­tkał kogoś, kto z kolei na dale­kiej Sybe­rii spo­tkał, czy też usły­szał nazwi­sko kogoś, kto był na liście katyń­skiej. Rodzi­ny Ofiar powta­rza­ją te różne nie­praw­do­po­dob­ne histo­rie: co mamy robić? Prze­cież nie może­my być bez­czyn­ni. Wśród takich plo­tek i opo­wie­ści powta­rzał się pomysł zwró­ce­nia się o inter­wen­cję bez­po­śred­nio do Chrusz­czo­wa. Podob­no takie inter­wen­cje bywa­ły skuteczne. 
Wyka­li­gra­fo­wa­łem i ja list, który pró­bo­wa­łem począt­ko­wo zło­żyć w kon­su­la­cie ZSRR w Kra­ko­wie. Listu nie przy­ję­to, kie­ru­jąc mnie na pocz­tę. Jedy­nym efek­tem było pismo otrzy­ma­ne… z Pol­skie­go Czer­wo­ne­go Krzy­ża, że sowiec­ki Czer­wo­ny Krzyż nie odna­lazł a tere­nie ZSRR Bole­sła­wa Skąpskiego.

W 1962 roku koń­czę stu­dia. Od roku jestem żona­ty. Z Żoną Jasią zaczy­na­my samo­dziel­ne życie w cza­sach pozor­nej sta­bi­li­za­cji lat 60. Docho­wu­je­my się dwóch wspa­nia­łych córek – star­szej Iza­bel­li (absol­went­ka polo­ni­sty­ki UJ) i o 12 lat młod­szej Mag­da­le­ny (absol­went­ka psy­cho­lo­gii UJ).

Iza, otwie­ra­jąc prze­wód dok­tor­ski, wybra­ła jako temat ana­li­zę pol­skiej lite­ra­tu­ry łagro­wej. Był rok 1988. Po raz kolej­ny czas poka­zał, że nie wolno się bać. Iza obro­ni­ła dok­to­rat w 1993 roku. Został wyda­ny w for­mie książ­ko­wej pod tytu­łem Pol­scy świad­ko­wie GUŁa­gu (Kra­ków 1995). Książ­kę opa­trzy­ła pięk­ną dedy­ka­cją: „Pamię­ci moje­go Dziad­ka, Pro­ku­ra­to­ra Bole­sła­wa Skąp­skie­go, zamor­do­wa­ne­go w 1940 w Katyniu”.

Rok 1989. Można jechać tam, na „nie­ludz­ką zie­mię”. Udaje nam się razem z Izą wyje­chać na jedną z pierw­szych, auto­ka­ro­wych piel­grzy­mek do Katy­nia. Nie potra­fię opi­sać, co prze­ży­łem w cza­sie tego pierw­sze­go zetknię­cia się z tą leśną pola­ną – nigdy tego nie zapo­mnę. Następ­ne wyjaz­dy są już cał­kiem inne, ale za każ­dym razem wra­ca­ją wyima­gi­no­wa­ne obra­zy tam­tej wio­sny 1940 roku – pola­na z czar­ną cze­lu­ścią dołu wypeł­nio­ne­go drga­ją­cy­mi zwło­ka­mi, suchy trzask wystrza­łu, krzyk…
Cisną się pyta­nia – gdzie jest czło­wiek, który do Niego strze­lił? Czy jesz­cze żyje? Co teraz czuje? Nie czuję do niego nie­na­wi­ści – ale chciał­bym mu popa­trzeć w oczy…
Ile lat mają te drze­wa – czy one „TO” widziały…
Eks­hu­ma­cje – ta nie­miec­ka z 1943 roku, znana ze zdjęć, i ta osła­wio­nej komi­sji Bur­den­ki – bar­ba­rzyń­ska i kłamliwa…

Ale życie toczy się dalej. Życie ludzi, któ­rych ta zbrod­nia bez­po­śred­nio dotknę­ła, któ­rzy cze­ka­ją na swoje „pięć minut” pozwa­la­ją­ce im zrzu­cić z sie­bie wie­lo­let­ni balast upo­ko­rzeń i zakła­ma­nia, pozwa­la­ją­ce zapo­mnieć o cięż­kich latach biedy, głosu i chło­du, co wielu z nich dotknęło.
Mnie ten cięż­ki los został w dużej czę­ści oszczę­dzo­ny – zawdzię­czam to Im – moim Rodzi­com, w pamię­ci któ­rych zosta­łem wycho­wa­ny, i dru­gim Rodzi­com, któ­rzy poświę­ca­jąc się dla mnie bez resz­ty, wpro­wa­dzi­li mnie w życie.

Tych pierw­szych przed­sta­wi­łem na wstę­pie – tych dru­gich chcę na końcu przy­bli­żyć Czytelnikowi:
Dzia­dek – dr Adam Lar­de­mer (1876 – 1963), adwo­kat – zastą­pił mi Ojca.
Cio­cia – mgr inż. Maria Lar­de­mer (1906 – 1994), ich­tio­log, zawód wyko­ny­wa­ny kre­ślarz – zastą­pi­ła mi Matkę.
Czas udzie­lić głosu młod­szym – pytam Izę, rocz­nik 1964 – jak na Two­jej świa­do­mo­ści zawa­żył los dziadka?

 




 

Od zawsze wie­dzia­łam, że dzia­dek zgi­nął w Katyniu.

wnucz­ka Iza­bel­la Sariusz-Skąpska

 

Ale kiedy zaczę­ło się to „zawsze?” Prze­cież w PRL-owskiej rze­czy­wi­sto­ści nie mówi­ło się dziec­ku takich rze­czy? Wpraw­dzie trwa­ły już lata 60., potem 70., ale to stale była „ich” Pol­ska – z cen­zu­rą, z ćwi­czo­ną na co dzień mową ezo­po­wą, pełną nie­do­mó­wień i alu­zji czy­tel­nych dla wtajemniczonych.
Myślę, że to „zawsze” zaczę­ło się gdzieś na począt­ku lat 70. Pamię­tam takie dziw­ne popo­łu­dnie. Tatuś wcze­śniej wró­cił z pracy. Coś wisia­ło w powie­trzu, jakiś nie­po­kój, cho­ciaż nic kon­kret­ne­go się nie dzia­ło. Po latach sko­ja­rzy­łam, że tego dnia Ojciec przy­niósł do domu Bez ostat­nie­go roz­dzia­łu Ander­sa. Egzem­plarz zaka­za­nej książ­ki ktoś prze­my­cił z Anglii, ktoś komuś poży­czył na jeden dzień, z czego Tacie udało się „wykraść” jedno popo­łu­dnie, może noc? Tego już dzi­siaj nie usta­lę, ale pamię­tam tę atmos­fe­rę w domu, ogni­sku­ją­cą się na książ­ce, którą sta­ra­no się przede mną ukryć. A jed­nak wiem na pewno, że wtedy wła­śnie po raz pierw­szy zoba­czy­łam publi­ko­wa­ne wśród tek­stu Ander­sa zdję­cia z eks­hu­ma­cji z Katy­nia. I odtąd noszę pod powie­ka­mi tam­ten strasz­li­wy widok. Bałam się tam­tych obra­zów – i boję się ich nadal. Powró­ci­ły z całą siłą, kiedy w paź­dzier­ni­ku 1989 tra­fi­łam do tam­te­go lasu. Powra­ca­ją za każ­dym razem, gdy i ja wra­cam pomię­dzy tamte drzewa.

Kiedy czy­tam dzi­siaj wspo­mnie­nia Taty, przy­po­mi­nam sobie jakże podob­ne wła­sne dozna­nia – kiedy w szko­le po raz pierw­szy mówi­ło się o pol­skiej wojen­nej histo­rii. I mimo iż komu­ni­stycz­ne czasy ode­szły, wyraź­nie czuję towa­rzy­szą­cą mi wtedy podwój­ną świa­do­mość: z jed­nej stro­ny szko­ła, pod­ręcz­ni­ki, kar­ło­wa­ta histo­ria przy­kra­wa­na do wymia­rów Czte­rech pan­cer­nych i psa (uko­cha­ne­go seria­lu dzie­ciń­stwa moje­go oko­le­nia), a z dru­giej – histo­ria praw­dzi­wa, ta mały­mi kawał­ka­mi odsła­nia­na przez naj­bliż­szych, ta cią­gle masko­wa­na, kiedy się nie było mię­dzy „swo­imi”. Są dzi­siaj tacy, któ­rzy do PRL-wskich cza­sów dora­bia­ją sobie wygod­ne ide­olo­gie – a to mar­ty­ro­lo­gicz­ną, a to kom­ba­tanc­ką. A tu nie ma czym się cheł­pić, tylko trze­ba wyraź­nie powie­dzieć: takie podwój­ne życie i podwój­na świa­do­mość były po pro­stu upo­ka­rza­ją­ce i na zawsze zde­for­mo­wa­ły nasze myśle­nie. Dla mnie Katyń ozna­czał brak Dziad­ka, puste miej­sce, kon­kret­ne miej­sce, któ­re­go nie można zapeł­nić legen­dą. To nie­wy­du­ma­na mar­ty­ro­lo­gia, to Ktoś, kogo nie było przy mnie pod­czas świąt, komu nie sie­dzia­łam na kola­nach, kto nie opo­wia­dał mi bajek… Ani mnie, ani moje­mu Tacie, ani mojej Siostrze.

Tam­ten cień poło­żył się także na moich zawo­do­wych wybo­rach. Jako polo­nist­ka zaczę­łam się zaj­mo­wać lite­ra­tu­rą powsta­ją­cą w cza­sie oku­pa­cji. Pod koniec stu­diów uprzy­tom­ni­łam sobie banal­ną praw­dę: że prze­cież dwu­dzie­sto­let­ni poeci oku­pa­cyj­ni byli moimi rówie­śni­ka­mi – a dzi­siaj sta­wia się im pomni­ki i nazy­wa ich imie­niem szko­ły. Zaczę­łam o nich czy­tać. Koń­czył się stan wojen­ny, roz­sza­lał się „drugi obieg” i krok po kroku dzię­ki publi­ko­wa­nym w pod­zie­miu książ­kom odzy­ski­wa­li­śmy pamięć o naszej histo­rii. Wiele tek­stów mówi­ło o pol­skim doświad­cze­niu GUŁa­gu. Czy­ta­li­śmy te książ­ki razem z Tatą – jakby szu­ka­jąc śla­dów Dziad­ka, sta­ra­jąc się dowie­dzieć jak naj­wię­cej o dro­dze, jaką prze­szedł, i o tej, jakiej Mu oszczę­dzo­no. Bole­sław „Dzi­dek” Skąp­ski zgi­nął w nie­wie­le mie­się­cy po aresz­to­wa­niu, a mógł prze­cież podzie­lić losy tysię­cy łagier­ni­ków… Im wię­cej na ten temat wie­dzie­li­śmy, tym czę­ściej – bluź­nier­czo? – powra­ca­ła myśl: a może lepiej, że On zgi­nął w Katy­niu, niż miał­by cier­pieć mie­sią­ca­mi, lata­mi, umie­rać na raty na leso­po­wa­le… Babci Izie – po któ­rej noszę imię – udało się wró­cić z oku­po­wa­ne­go przez Sowie­tów Lwowa. Jak nie­wie­le bra­ko­wa­ło, aby Ją wraz z malut­kim Syn­kiem zesła­no do Kazach­sta­nu czy na Syberię…

Pod­czas pierw­sze­go poby­tu na Zacho­dzie „dorwa­łam się” do ksią­żek pary­skiej „Kul­tu­ry” – naj­pierw był “Inny świat” Gusta­wa Her­lin­ga-Gru­dziń­skie­go. Czy­ta­łam to w Alpach, w realiach, które z całą wyra­zi­sto­ścią uzmy­sło­wi­ły mi sens tytu­łu: tak, rze­czy­wi­stość pod rzą­da­mi komu­ni­zmu – i tego spod znaku sta­li­ni­zmu, i dobrze zna­ne­go mi warian­tu breż­nie­wow­skie­go czy gor­ba­czo­wow­skie­go – izo­lo­wa­ła od praw­dzi­we­go życia. Dzi­siaj wiem, że ta „inność” doświad­cze­nia izo­lu­je nas, tych z „PRL‑u”, od nad­cho­dzą­cych poko­leń także w naszym kraju. Jak to prze­zwy­cię­żyć? Jak prze­kro­czyć tę trud­ną do wytro­pie­nia, a tak ważną granicę?

Takie pyta­nia zada­wa­łam sobie – i odpo­wie­dzi szu­ka­łam w lite­ra­tu­rze. Kiedy for­mu­ło­wa­łam temat swo­je­go dok­to­ra­tu, sta­ra­łam się tak lawi­ro­wać, aby był tym pyta­niom jak naj­bliż­szy. Trwa­ły „już” lata 80. – lata letar­gu po sta­nie wojen­nym – ale dale­ko jesz­cze było do mówie­nia na głos o Katy­niu, wywóz­kach, łagrach, ste­pach Kazach­sta­nu i sybe­ryj­skiej taj­dze. Więc może – mydli­łam oczy Pro­mo­to­ro­wi – porów­na­nie tek­stów trak­tu­ją­cych o doświad­cze­niu oku­pa­cji hitle­row­skiej i o tym, co dzia­ło się wtedy na daw­nych Kre­sach II Rze­czy­po­spo­li­tej? A może – praca o współ­cze­snych pamięt­ni­kach, wśród któ­rych pocze­sne miej­sce zajął­by “Mój wiek” Alek­san­dra Wata? I kiedy tak cią­gle mody­fi­ko­wa­łam temat, mój Pro­mo­tor uciął te pod­cho­dy pro­stym stwier­dze­niem: a może po pro­stu praca o pol­skim doświad­cze­niu GUŁa­gu? Roze­śmia­łam się z nie­do­wie­rza­niem – a kto mi taki temat przyj­mie?! I wtedy pro­fe­sor Hen­ryk Mar­kie­wicz spoj­rzał na mnie z góry i powie­dział: „Otwar­cie prze­wo­du dok­tor­skie­go jest wewnętrz­ną spra­wą Insty­tu­tu i ja gwa­ran­tu­ję, że temat przej­dzie”. „I będę mogła go obro­nić?” – dopy­ty­wa­łam się, jesz­cze nie dowie­rza­jąc, choć powo­li zda­wa­łam sobie spra­wę, że to się dzie­je napraw­dę, że będę miała swój temat…
Zna­jo­mi gra­tu­lo­wa­li mi odwa­gi… a ja tłu­ma­czy­łam, że to nie żaden patrio­tycz­ny gest, tylko mój temat, moje dzie­dzic­two – bo mój Dzia­dek zgi­nął w Katy­niu. Kiedy nad­szedł rok 1989, ci sami zna­jo­mi z powąt­pie­wa­niem krę­ci­li gło­wa­mi: „znowu ta mar­ty­ro­lo­gia”, „czy nie dosyć tych łagrów?”, „czy to napraw­dę jest temat na dok­to­rat?”… Moja odpo­wiedź była taka sama, cho­ciaż brzmia­ła ina­czej. Smut­ne jest to, że „te łagry”, o któ­rych nie wolno było mówić przez 50 lat, tak szyb­ko się zba­na­li­zo­wa­ły, opatrzyły.

 

Wspo­mnie­nia za: Pisa­ne miło­ścią. Losy wdów katyń­skich, tom 1, Gdy­nia 2000.