Bolesław Skąpski
Od lewej: Bolesław Skąpski, jego teść Adam Lardemer, żona Izabella z Lardemerów Skąpska
i szwagierka Maryna Lardemer. W centrum synek Jędruś (Warszawa, 1938).
Odeszła – nie wiedziała, że była wdową
syn Andrzej Skąpski
Mama – Izabella Skąpska z domu Lardemer (1909 — 1942), absolwentka Gimnazjum Sióstr Urszulanek w Krakowie i Wydziału Rolnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ojciec – Bolesław Skąpski (1905 — 1940), absolwent Gimnazjum im. Jana III Sobieskiego w Krakowie i Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 1939 roku podprokurator Sądu Okręgowego w Warszawie, jeniec początkowo Starobielska, później Kozielska. Zamordowany w Katyniu – ekshumacja PCK AM 19194.
Sierpień 1939 roku. Rodzice wraz ze mną – miałem niecałe dwa lata – są na wakacjach w Zakopanem. Telegram odwołuje Ojca z urlopu. Mama jest bardzo niespokojna, mimo odradzań rodziny, po kilku dniach wraca ze mną do Warszawy. Kończy się mobilizacja służb cywilnych i przygotowania do ewakuacji urzędów centralnych. 4 września pracownicy resortu sprawiedliwości mają się stawić na dworcu Warszawa Wschodnia – mogą ze sobą zabrać rodziny. I znów, mimo odradzań, Mama decyduje się zabrać mnie i jechać razem z Ojcem. Ministerstwo Sprawiedliwości ewakuuje się do miejscowości Dubno, na linii równe-Lwów.
Tam zastaje nas 17 września. Ojca, razem z innymi prokuratorami i sędziami, aresztuje NKWD. Niewielu, którzy ewakuowali się sami, bez rodzin, udało się uciec i uniknąć aresztowania – oni przeżyli. Ojciec zdążył jeszcze dać Mamie obrączkę, sygnet i pieniądze – przed wyjazdem z Warszawy dostali z góry kilkumiesięczne pobory.
Aresztowanych trzymano w budynku szkoły. Z początku mogli się porozumiewać z rodzinami na migi przez okno – raz nawet wpuścili Mamę na widzenie. Wtedy właśnie, na kategoryczne żądanie Ojca, który, jak dzisiaj powiedzielibyśmy, miał już może świadomość „co jest grane”, postanowili, że Mama razem ze mną ma bezzwłocznie, za wszelką cenę, starać się wracać. Jednak nie do Warszawy, tylko do Rodziców w Krakowie.
Jak pokazał czas, była to jedyna dobra decyzja – decyzja bardzo odważna, a w tamtym czasie wręcz karkołomna – mieliśmy iść na zachód, pod prąd fali uciekinierów. Decyzja dobra okazała się niestety tylko dla moich dalszych losów. Mama bardzo lakonicznie opowiadała o przeżyciach dalszych dni, nie chciała do tego wracać – do dni gehenny, marszu w nieznanym i nieprzychylnym otoczeniu, z małym dzieckiem na ręku, z tobołkami, przepłacając każde podwiezienie furmanką. Nie znam trasy tego marszu – z mapy wiem, że od Lwowa dzieliło ją około 170 kilometrów. Teraz wydaje się to niedaleko – raptem dwie godziny samochodem. Ile kilometrów naprawdę przebyła, ile razy błądziła? Tego też nie wiem. Ale dotarcie do Lwowa zabrało Jej nie dwie godziny, ale blisko dwa miesiące.
Dotarliśmy tam w połowie listopada, akurat w tych kilku dniach, kiedy Sowieci otwarli granicę na zachód. Stojąc w nocy w kolejce po przepustkę na stronę niemiecką, Mama spotkała swojego Wuja – nie była już sama, miała wsparcie bliskiej osoby.
W południe 20 listopada dotarła razem ze mną do domu rodzinnego w Krakowie – była bezpieczna. Tego samego dnia Sowieci pozwolili jeńcom Kozielska na napisanie listu. Datowany 21 listopada, przyszedł przed świętami Bożego Narodzenia – uspokajający – że wszystko w porządku, że Ojciec jest zdrowy, że tylko niepokoi się, co z nami, czy dotarliśmy do Krakowa. Nie napisał, że już jest zimno, a On ma na sobie tylko lekki trencz, że wieziono Go gdzieś daleko, do Starobielska, a potem razem z kolegami sędziami i prokuratorami setki kilometrów do obozu w Kozielsku. Te fragmenty Jego losów poznajemy wiele lat później – gdy dociera przemycona z Londynu Lista Katyńska Adama Moszyńskiego. Nazwisko Ojca jest i w Starobielsku, i w Kozielsku. Jeszcze później ukazują się “Pamiętniki znalezione w Katyniu”, a w nich kolega Ojca, Andrzej Rieger, zanotował pod datą 19 – 21 listopada: „przyjeżdża Dzidek Skąpski”. Może kiedyś Ojciec też o tym napisał – ale poza tym jednym, jedynym, żaden list do nas nie dotarł.
Teraz co jakiś czas jak relikwie przeglądamy stosik pożółkłych kartek pocztowych, adres zawsze ten sam – Kozielsk, Smoleńska Obłast’ i duża pieczęć „RETURN”.
Mimo to Mama przez cały czas cierpliwie, co kilka dni, pisze drobnym, wyraźnym pismem ten sam uspokajający i ciepły tekst, pełen nadziei na rychły powrót Ojca, że jest bezpieczna, że wszyscy bliscy żywi, że Jego syn rośnie i wypytuje o Tatusia…
Nie pisała, co przeszła tamtej jesieni, że przeżycia tamtych dni pozostawiły okrutny ślad, że straszna choroba postępuje, że kolejne ciężkie operacje nie dają rezultatu, że gaśnie…
Po trzech latach od rozstania zmarła 15 października 1942 roku – miała 33 lata.
Odeszła, nie wiedząc, że była wdową…
Pół roku później, 3 czerwca 1943 roku, w „Gońcu Krakowskim” – tzw. „gadzinówce” – na kolejnej liście ekshumacyjnej z Katynia znalazło się nazwisko Ojca. Niespełna sześciolatek nie mógł sobie zdawać sprawy, że w tym dniu zamknął się dla niego pewien etap życia.
Nie mogłem wtedy wiedzieć, że podzielam wojenny los tysięcy moich rówieśników, ani tego, że niemało z nich – tułających się w sowieckich Domach Dziecka, tracących tożsamość, nazwisko, narodowość – nie miało tyle szczęścia, co ja. Ani przez chwilę bowiem nie odczułem sytuacji, w jakiej się znalazłem – dom z Dziadziem, Babcią i Ciocią funkcjonował normalnie. Tamte dni w mojej pamięci to obrazki „stopklatki” – ale też mocno utrwalone uczucie, że coś nie jest tak, że coś wokół mnie się dzieje, że gdy pytam o Mamę, odpowiedź jest zawsze jedna: „wyjechała się leczyć”.
I jeden obraz mocno utrwalony – bardzo jasny i słoneczny dzień, przyszła do nas cała rodzina, czytają gazetę, ciotka Aneta, zawsze uśmiechnięta, pełna życia, teraz głośno płacze, wszyscy tak ciepło się do mnie odnoszą, każdy chce mnie przytulić. Teraz wiem, że to było popołudnie 3 czerwca 1943 roku.
Ale te dni pełne okrucieństwa toczącej się wojny powodują, że dziecko nabiera szybciej świadomości niż w normalnych warunkach – „jesteś już dorosły, nie można przed tobą dalej tego ukrywać.”
Prawdopodobnie wtedy po raz pierwszy poczułem nad sobą „parasol bezpieczeństwa”, rozpostarty przez moich opiekunów. Nie wiedziałem tylko, dlaczego to robią. Co mi jeszcze grozi? Przecież jestem bezpieczny.
Ostatnią zimę wojny 1944/45 spędzamy w Zakopanem, w naszym letnim domu, absolutnie nie przystosowanym do warunków zimowych – miało tu być bezpieczniej niż w Krakowie.
W jednym piecu palimy zebranymi jesienią szyszkami i zdobytym nie wiem skąd koksem. Piec wyraźnie tego nie lubi, bo nie odwzajemnia się ciepłem. Św. Mikołaj przynosi mi torbę jabłek – jem jedno dziennie i pamiętam ich smak do dzisiaj. Ciocia wspominała potem przez lata, jak krajało Jej się serce, bo to były „psiury”, nie nadające się nawet na kompot. To już nie „stopklatki”, to wyraźnie zapamiętane kolumny Niemców uciekających ze Słowacji w kierunku Orawy. I pierwsza noc po wkroczeniu „wyzwolicieli”, wkroczeniu dosłownym do naszego mieszkania, noc spędzona w lodowatej komórce. To kilka dni spokoju po ich odejściu i nocne najście pijanych „ruskich”, prawdopodobnie z NKWD – szukają „germańców”, a takim był dla nich mój Dziadek z niemiecko brzmiącym nazwiskiem. Tej jednej nocy, pamiętam ją dokładnie minuta po minucie, wszystko mogło się skończyć – cud sprawił, że skończyło się dla nas szczęśliwie. Teraz wiem, kogo mam się bać. Nie zdaję sobie dalej sprawy – dlaczego?
Do Krakowa wracamy w kwietniu 1945 – dom rodzinny przy Placu na Groblach ucierpiał w styczniu przy wysadzeniu Mostu Dębnickiego – wyleciały wszystkie szyby, zamarzły i popękały rury. Przeżycia ostatnich miesięcy przyspieszają rozwój nieuleczalnej choroby Babci – zmarła jesienią 1945.
Zostajemy we trójkę – Dziadzio, Ciocia i ja. Dla mnie jest to sytuacja normalna, normalnym jest to, że są dla mnie jak rodzice, że zwracam się do nich „Mamo” i „Tato.” Dopiero dużo później uświadomiłem sobie cenę tej normalności. Ciocia, osoba młoda i atrakcyjna, zrezygnowała z własnego życia rodzinnego. Zrezygnowała też z kariery zawodowej, jako inżynier ichtiolog pracować mogłaby tylko poza Krakowem – ukryła więc swoje wykształcenie, co w tamtych latach mogło być potraktowane jako sabotaż. Do emerytury pracowała jako kreślarka w biurze projektów.
A wszystko po to, aby zapewnić mi normalną rodzinę, aby trzymać nade mną ten „parasol bezpieczeństwa”. Jak się później przekonałem, trzymali go nade mną nie tylko najbliżsi – a ja wtedy jeszcze nie do końca zdawałem sobie sprawę – dlaczego? Bo przynosiło mi satysfakcję zainteresowanie moją osobą w oczach kolegów i zadawane przy całej klasie przez różnych „wizytatorów” pytania: „Skąpski, co się stało z twoimi Rodzicami?” lub „Kim był twój Ojciec?” Niezmiennie odpowiadam – „spod parasola” – jak mi to wpojono w domu: „Ojciec był prawnikiem i zaginął we wrześniu 1939, a Mama umarła podczas wojny”. Choć korciło dziesięciolatka, aby zaszpanować przed kolegami i wypalić: „Ojciec był prokuratorem i zamordowali Go ruscy w Katyniu!” Czy „oni” o tym wiedzieli? Chyba tak – nie znali tylko szczegółów Jego pracy – ale jak wiem, tych szczegółów nie znali też przed wojną najbliżsi Ojca. Nigdy o tym nikomu nie mówił. A może właśnie „oni” znali szczegóły pracy Ojca? Chyba nigdy się już tego nie dowiem.
Gdzieś w IV klasie szykany były coraz wyraźniejsze, natrętne pytania powtarzają się, atmosfera – z czego wtedy nie zdawałem sobie sprawy – gęstnieje. Ciocia przepisuje mnie więc do innej szkoły i powtarza to co roku – tak „zwiedziłem” cztery szkoły podstawowe w Krakowie – 7 klas w 4 szkołach. W liceum był już tylko jeden „dociekliwy” – wyjątkowa kanalia – uczył rosyjskiego, ale głównie był sekretarzem PZPR. Miał do pomocy trzech jemu podobnych – trafili mnie raz, ale za to celnie. Repetowałem X klasę – to był czas, kiedy na koniec roku zdawało się egzaminy z trzech, czterech przedmiotów. Zdziwiony byłem nie tylko ja, ale i koledzy, i profesorowie, gdy okazało się, że z dwóch przedmiotów mam niedostateczne po ustnym egzaminie „w cztery oczy” u tych typów. Po wakacjach zdałem tzw. „poprawki” już przed innymi profesorami. Zacząłem klasę XI, maturalną, gdy w połowie września oświadczono mi, że kuratorium (?) nie wyraziło zgody na zdawanie poprawek. Cofnięto mnie do X klasy. Przyjąłem to spokojnie – tak mi nakazano w domu. Pomogli mi też pozostali profesorowie i wsparli koledzy — oni wiedzieli, znali prawdę – nie miałem już wtedy przed nimi tajemnic, byli też moim „parasolem”.
Ale „oni” też wiedzieli.
Rok 1956. Rok mojej matury, ale i rok Poznańskiego Czerwca – którego zupełnie przypadkowo byłem przez wszystkie dni naocznym świadkiem – i rok Polskiego Października – października, w którym zaczynałem studia na Politechnice Krakowskiej.
W październiku staję do tzw. pierwszego poboru wojskowego. Poniżająca procedura wystąpienia na golasa, do tego brudno i zimno. Do przedsionka sali, gdzie urzęduje komisja, wchodzi się pojedynczo. Felczer, młody facet, którego znam z widzenia z ulic Krakowa – wtedy nie tak dużego miasta – mierzy wzrost i wagę. Robi to rutynowo, z miną znudzoną oglądaniem golasów. Gdy wpisuje moje dane, twarz mu tężeje, rozgląda się niespokojnie, sprawdzając, czy na pewno jesteśmy w przedsionku sami, i po chwili wahania pyta szeptem:
– Czy Pan o tym wie?
Podsuwa mi kartotekę.
Niebieskoszary kartonik formatu papieru kancelaryjnego. Na nim od góry nazwisko i imię, imię ojca, data urodzenia, pochodzenie społeczne – wpisane „inteligenckie”: rutynowe dane podane przez mnie rok wcześniej w trakcie tzw. rejestracji wojskowej przed poborem. Niżej szereg niewypełnionych rubryk, a w lewym dolnym roku wytłuszczona grubą ramką rubryka – „pochodzenie społeczne” – drugi raz. I w tej rubryce zobaczyłem to swoje pochodzenie społeczne – według „ich” kryteriów – „APARAT UCISKU”. Wykaligrafowane sztubackim pismem półanalfabety.
Nie od razu zaskoczyłem. Pytam felczera:
– Co to oznacza?
– Teraz nie wiem, jeszcze nie tak dawno kopalnię, i nie pomogłoby nawet to, że jest Pan studentem.
Bierze moją kartotekę i zanosi lekarzowi siedzącemu przy końcu stołu komisji – jej mundurowi członkowie nie zwracają uwagi na kolejnego golasa, rechocząc z jakiegoś kawału. Mnie nie jest do śmiechu. Lekarz – też znam go z widzenia z Krakowa – ze spiętą twarzą pyta cicho:
– Co Panu dolega?
Bąkam coś o zapaleniu ucha środkowego. Ponaglający szept:
– Co jeszcze?
Plotę o anginie, platfusie…
Rechocząca komisja podpisuje jakieś papiery. Następny golas.
Po kilku godzinach odbieram książeczkę wojskową – kategoria C, „niezdolny do służby wojskowej w czasie pokoju”.
Przez całe lata spotykam tych dwóch ludzi na ulicy. Kłaniamy się sobie dyskretnie z porozumiewawczym, życzliwym uśmiechem. Nigdy nie zamieniłem z nimi jednego słowa. Oni też podtrzymali nade mną „parasol bezpieczeństwa”.
Czy ryzykowali? Wtedy, w 1956, na pewno tak. I to na pewno dużo.
Na tym moje kontakty z wojskiem jeszcze się nie skończyły. Odbyłem studium wojskowe na Politechnice, kategoria C od tego nie zwalniała. Po studiach, w 1966 roku, jako kapral podchorąży byłem na dwumiesięcznym szkoleniu i… decyzją Rady Państwa awansowano mnie do stopnia podporucznika. Z tej okazji musiano wypełnić oficerską ankietę personalną – leniwy sierżant stwierdził, abym zamiast dyktować mu moje dane sam wypełnił ankietę. Zgodziłem się.
Na marginesie ciekawostka. Taka ankieta personalna oficera Ludowego Wojska Polskiego to było kilkanaście stron pytań – między innymi o daty urodzenia Dziadków i panieńskie nazwiska Babek mojej Żony!
Dobroduszny sierżant poinformował mnie, że gdy nie znam odpowiedzi na pytania ankiety, mam wpisać „nie wiem”, i zostawił mnie sam na sam z moją teczką. Wpisanie „nie wiem” w prawie wszystkich rubrykach wielostronicowej ankiety nie zabrało mi dużo czasu i mogłem spokojnie pooglądać swoją teczkę z nadrukiem „TAJNE”. Na samym dnie tej teczki, pod stosem różnych papierków leżał znany mi niebieskoszary kartonik, a na nim nieco wyblakły wpis „pochodzenie społeczne „APARAT UCISKU”.
Gdy w 1975 roku przeprowadzałem się do Zakopanego, miałem jeszcze raz okazję w WKR przez chwilę być sam na sam z moją teczką – kartonik był na swoim miejscu. Wpis też.
Tym wojskiem wybiegłem za bardzo do przodu. Rok 1956 rozbudził nadzieje. Ruszyła fala repatriacji ze Wschodu. Ktoś spotkał kogoś, kto z kolei na dalekiej Syberii spotkał, czy też usłyszał nazwisko kogoś, kto był na liście katyńskiej. Rodziny Ofiar powtarzają te różne nieprawdopodobne historie: co mamy robić? Przecież nie możemy być bezczynni. Wśród takich plotek i opowieści powtarzał się pomysł zwrócenia się o interwencję bezpośrednio do Chruszczowa. Podobno takie interwencje bywały skuteczne.
Wykaligrafowałem i ja list, który próbowałem początkowo złożyć w konsulacie ZSRR w Krakowie. Listu nie przyjęto, kierując mnie na pocztę. Jedynym efektem było pismo otrzymane… z Polskiego Czerwonego Krzyża, że sowiecki Czerwony Krzyż nie odnalazł a terenie ZSRR Bolesława Skąpskiego.
W 1962 roku kończę studia. Od roku jestem żonaty. Z Żoną Jasią zaczynamy samodzielne życie w czasach pozornej stabilizacji lat 60. Dochowujemy się dwóch wspaniałych córek – starszej Izabelli (absolwentka polonistyki UJ) i o 12 lat młodszej Magdaleny (absolwentka psychologii UJ).
Iza, otwierając przewód doktorski, wybrała jako temat analizę polskiej literatury łagrowej. Był rok 1988. Po raz kolejny czas pokazał, że nie wolno się bać. Iza obroniła doktorat w 1993 roku. Został wydany w formie książkowej pod tytułem Polscy świadkowie GUŁagu (Kraków 1995). Książkę opatrzyła piękną dedykacją: „Pamięci mojego Dziadka, Prokuratora Bolesława Skąpskiego, zamordowanego w 1940 w Katyniu”.
Rok 1989. Można jechać tam, na „nieludzką ziemię”. Udaje nam się razem z Izą wyjechać na jedną z pierwszych, autokarowych pielgrzymek do Katynia. Nie potrafię opisać, co przeżyłem w czasie tego pierwszego zetknięcia się z tą leśną polaną – nigdy tego nie zapomnę. Następne wyjazdy są już całkiem inne, ale za każdym razem wracają wyimaginowane obrazy tamtej wiosny 1940 roku – polana z czarną czeluścią dołu wypełnionego drgającymi zwłokami, suchy trzask wystrzału, krzyk…
Cisną się pytania – gdzie jest człowiek, który do Niego strzelił? Czy jeszcze żyje? Co teraz czuje? Nie czuję do niego nienawiści – ale chciałbym mu popatrzeć w oczy…
Ile lat mają te drzewa – czy one „TO” widziały…
Ekshumacje – ta niemiecka z 1943 roku, znana ze zdjęć, i ta osławionej komisji Burdenki – barbarzyńska i kłamliwa…
Ale życie toczy się dalej. Życie ludzi, których ta zbrodnia bezpośrednio dotknęła, którzy czekają na swoje „pięć minut” pozwalające im zrzucić z siebie wieloletni balast upokorzeń i zakłamania, pozwalające zapomnieć o ciężkich latach biedy, głosu i chłodu, co wielu z nich dotknęło.
Mnie ten ciężki los został w dużej części oszczędzony – zawdzięczam to Im – moim Rodzicom, w pamięci których zostałem wychowany, i drugim Rodzicom, którzy poświęcając się dla mnie bez reszty, wprowadzili mnie w życie.
Tych pierwszych przedstawiłem na wstępie – tych drugich chcę na końcu przybliżyć Czytelnikowi:
Dziadek – dr Adam Lardemer (1876 – 1963), adwokat – zastąpił mi Ojca.
Ciocia – mgr inż. Maria Lardemer (1906 – 1994), ichtiolog, zawód wykonywany kreślarz – zastąpiła mi Matkę.
Czas udzielić głosu młodszym – pytam Izę, rocznik 1964 – jak na Twojej świadomości zaważył los dziadka?
Od zawsze wiedziałam, że dziadek zginął w Katyniu.
wnuczka Izabella Sariusz-Skąpska
Ale kiedy zaczęło się to „zawsze?” Przecież w PRL-owskiej rzeczywistości nie mówiło się dziecku takich rzeczy? Wprawdzie trwały już lata 60., potem 70., ale to stale była „ich” Polska – z cenzurą, z ćwiczoną na co dzień mową ezopową, pełną niedomówień i aluzji czytelnych dla wtajemniczonych.
Myślę, że to „zawsze” zaczęło się gdzieś na początku lat 70. Pamiętam takie dziwne popołudnie. Tatuś wcześniej wrócił z pracy. Coś wisiało w powietrzu, jakiś niepokój, chociaż nic konkretnego się nie działo. Po latach skojarzyłam, że tego dnia Ojciec przyniósł do domu Bez ostatniego rozdziału Andersa. Egzemplarz zakazanej książki ktoś przemycił z Anglii, ktoś komuś pożyczył na jeden dzień, z czego Tacie udało się „wykraść” jedno popołudnie, może noc? Tego już dzisiaj nie ustalę, ale pamiętam tę atmosferę w domu, ogniskującą się na książce, którą starano się przede mną ukryć. A jednak wiem na pewno, że wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyłam publikowane wśród tekstu Andersa zdjęcia z ekshumacji z Katynia. I odtąd noszę pod powiekami tamten straszliwy widok. Bałam się tamtych obrazów – i boję się ich nadal. Powróciły z całą siłą, kiedy w październiku 1989 trafiłam do tamtego lasu. Powracają za każdym razem, gdy i ja wracam pomiędzy tamte drzewa.
Kiedy czytam dzisiaj wspomnienia Taty, przypominam sobie jakże podobne własne doznania – kiedy w szkole po raz pierwszy mówiło się o polskiej wojennej historii. I mimo iż komunistyczne czasy odeszły, wyraźnie czuję towarzyszącą mi wtedy podwójną świadomość: z jednej strony szkoła, podręczniki, karłowata historia przykrawana do wymiarów Czterech pancernych i psa (ukochanego serialu dzieciństwa mojego okolenia), a z drugiej – historia prawdziwa, ta małymi kawałkami odsłaniana przez najbliższych, ta ciągle maskowana, kiedy się nie było między „swoimi”. Są dzisiaj tacy, którzy do PRL-wskich czasów dorabiają sobie wygodne ideologie – a to martyrologiczną, a to kombatancką. A tu nie ma czym się chełpić, tylko trzeba wyraźnie powiedzieć: takie podwójne życie i podwójna świadomość były po prostu upokarzające i na zawsze zdeformowały nasze myślenie. Dla mnie Katyń oznaczał brak Dziadka, puste miejsce, konkretne miejsce, którego nie można zapełnić legendą. To niewydumana martyrologia, to Ktoś, kogo nie było przy mnie podczas świąt, komu nie siedziałam na kolanach, kto nie opowiadał mi bajek… Ani mnie, ani mojemu Tacie, ani mojej Siostrze.
Tamten cień położył się także na moich zawodowych wyborach. Jako polonistka zaczęłam się zajmować literaturą powstającą w czasie okupacji. Pod koniec studiów uprzytomniłam sobie banalną prawdę: że przecież dwudziestoletni poeci okupacyjni byli moimi rówieśnikami – a dzisiaj stawia się im pomniki i nazywa ich imieniem szkoły. Zaczęłam o nich czytać. Kończył się stan wojenny, rozszalał się „drugi obieg” i krok po kroku dzięki publikowanym w podziemiu książkom odzyskiwaliśmy pamięć o naszej historii. Wiele tekstów mówiło o polskim doświadczeniu GUŁagu. Czytaliśmy te książki razem z Tatą – jakby szukając śladów Dziadka, starając się dowiedzieć jak najwięcej o drodze, jaką przeszedł, i o tej, jakiej Mu oszczędzono. Bolesław „Dzidek” Skąpski zginął w niewiele miesięcy po aresztowaniu, a mógł przecież podzielić losy tysięcy łagierników… Im więcej na ten temat wiedzieliśmy, tym częściej – bluźnierczo? – powracała myśl: a może lepiej, że On zginął w Katyniu, niż miałby cierpieć miesiącami, latami, umierać na raty na lesopowale… Babci Izie – po której noszę imię – udało się wrócić z okupowanego przez Sowietów Lwowa. Jak niewiele brakowało, aby Ją wraz z malutkim Synkiem zesłano do Kazachstanu czy na Syberię…
Podczas pierwszego pobytu na Zachodzie „dorwałam się” do książek paryskiej „Kultury” – najpierw był “Inny świat” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Czytałam to w Alpach, w realiach, które z całą wyrazistością uzmysłowiły mi sens tytułu: tak, rzeczywistość pod rządami komunizmu – i tego spod znaku stalinizmu, i dobrze znanego mi wariantu breżniewowskiego czy gorbaczowowskiego – izolowała od prawdziwego życia. Dzisiaj wiem, że ta „inność” doświadczenia izoluje nas, tych z „PRL‑u”, od nadchodzących pokoleń także w naszym kraju. Jak to przezwyciężyć? Jak przekroczyć tę trudną do wytropienia, a tak ważną granicę?
Takie pytania zadawałam sobie – i odpowiedzi szukałam w literaturze. Kiedy formułowałam temat swojego doktoratu, starałam się tak lawirować, aby był tym pytaniom jak najbliższy. Trwały „już” lata 80. – lata letargu po stanie wojennym – ale daleko jeszcze było do mówienia na głos o Katyniu, wywózkach, łagrach, stepach Kazachstanu i syberyjskiej tajdze. Więc może – mydliłam oczy Promotorowi – porównanie tekstów traktujących o doświadczeniu okupacji hitlerowskiej i o tym, co działo się wtedy na dawnych Kresach II Rzeczypospolitej? A może – praca o współczesnych pamiętnikach, wśród których poczesne miejsce zająłby “Mój wiek” Aleksandra Wata? I kiedy tak ciągle modyfikowałam temat, mój Promotor uciął te podchody prostym stwierdzeniem: a może po prostu praca o polskim doświadczeniu GUŁagu? Roześmiałam się z niedowierzaniem – a kto mi taki temat przyjmie?! I wtedy profesor Henryk Markiewicz spojrzał na mnie z góry i powiedział: „Otwarcie przewodu doktorskiego jest wewnętrzną sprawą Instytutu i ja gwarantuję, że temat przejdzie”. „I będę mogła go obronić?” – dopytywałam się, jeszcze nie dowierzając, choć powoli zdawałam sobie sprawę, że to się dzieje naprawdę, że będę miała swój temat…
Znajomi gratulowali mi odwagi… a ja tłumaczyłam, że to nie żaden patriotyczny gest, tylko mój temat, moje dziedzictwo – bo mój Dziadek zginął w Katyniu. Kiedy nadszedł rok 1989, ci sami znajomi z powątpiewaniem kręcili głowami: „znowu ta martyrologia”, „czy nie dosyć tych łagrów?”, „czy to naprawdę jest temat na doktorat?”… Moja odpowiedź była taka sama, chociaż brzmiała inaczej. Smutne jest to, że „te łagry”, o których nie wolno było mówić przez 50 lat, tak szybko się zbanalizowały, opatrzyły.
Wspomnienia za: Pisane miłością. Losy wdów katyńskich, tom 1, Gdynia 2000.