Alfred Sobczuk

 

Alfred Sob­czuk z córką Wandą, Puszy­ko­wo k. Pozna­nia, sier­pień 1937

 

Porucz­nik Alfred Sob­czuk — kłam­stwo katyń­skie w wymia­rze jed­nej rodziny

Bogu­sław Per­czak, zięć

 

 

Porucz­nik Alfred Sob­czuk – instruk­tor CWSan, uro­dzo­ny 31 maja 1907 roku w Tłu­ma­czu, pow. Sta­ni­sła­wów. Tyle o tym czło­wie­ku jest na żeliw­nej tablicz­ce na cmen­ta­rzu katyń­skim. I nie­wie­le wię­cej o swoim Ojcu przez lata wie­dzia­ła moja Żona – Wanda Perczak.

Przede wszyst­kim aż do pra­wie doro­słych lat nie wie­dzia­ła, że zgi­nął w Katy­niu; w domu (i w szko­le) mówi­ło się: „zagi­nął na woj­nie”. Poję­cie „dom” z poprzed­nie­go zda­nia jest poję­ciem umow­nym – swój dom i wszyst­kich bli­skich moja Żona stra­ci­ła w cza­sie wojny. Wojnę prze­ży­ła tylko jedna bli­ska osoba – bab­cia Emma (Emma Kotiusz­ko, primo voto Sob­czuk), matka porucz­ni­ka Sobczuka.
Bab­cia Emma miała nie­wiel­ką posia­dłość ziem­ską na Kre­sach – w Tłu­ma­czu wła­śnie, do niej też na waka­cje w sierp­niu 1939 roku przy­je­cha­ły z War­sza­wy: moja przy­szła Żona (wtedy lat dwa i pół), jej mama Mary­la (z domu Szaj­na – absol­went­ka CIWF, znana przed wojną sprin­ter­ka, razem z Wala­sie­wi­czów­ną i dwie­ma inny­mi zawod­nicz­ka­mi aka­de­mic­ka wice­mi­strzy­ni świa­ta w szta­fe­cie sprin­ter­skiej z Buda­pesz­tu w 1936 roku), oraz matka Mary­li (Wanda Szaj­no­wa, wdowa po poznań­skim sędzi Leopol­dzie Szaj­na), mocno star­sza już pani.
Porucz­nik służ­by sta­łej Alfred Sob­czuk, od 1936 roku pra­cu­ją­cy w Cen­trum Wyszko­le­nia Sani­tar­ne­go w War­sza­wie prze­ko­na­ny był pew­nie – jak więk­szość roda­ków w tam­tym cza­sie – że w obli­czu zbli­ża­ją­cej się wojny z Niem­ca­mi jego panie tam, na Kre­sach, są w miarę bez­piecz­ne. Agre­sja sowiec­ka 17 wrze­śnia 1939 roku poka­za­ła, jak bar­dzo wszy­scy się myli­li. Kresy wschod­nie Rze­czy­po­spo­li­tej zna­la­zły się w rękach sowiec­kich, pod oku­pa­cję sowiec­ką tra­fi­ły więc i nasze panie. I nie­dłu­go musia­ły cze­kać na odpo­wiedź na pyta­nie, co z rodzi­ną pol­skie­go ofi­ce­ra zro­bią sowiec­kie wła­dze. 13 kwiet­nia 1940 roku do trans­por­tu rusza­ją­ce­go do Kazach­sta­nu zała­do­wa­ne zosta­ły wśród innych depor­to­wa­nych: 3‑letnia córka ofi­ce­ra, jego żona i teścio­wa. Na miej­scu w Tłu­ma­czu pozo­sta­ła sza­le­ją­ca z roz­pa­czy, cze­pia­ją­ca się bydlę­cych wago­nów i ode­pchnię­ta w końcu kolbą kara­bi­nu – bab­cia Emma.
I to ona słała do nie­szczę­snych wygnań­ców w Kazach­sta­nie pacz­kę za pacz­ką z pod­sta­wo­wy­mi żyw­no­ścio­wy­mi pro­duk­ta­mi ratu­ją­cy­mi je przed gło­dem – aż do czerw­ca 1941 roku, kiedy wojna nie­miec­ko-sowiec­ka i linia fron­tu unie­moż­li­wi­ła jaką­kol­wiek komu­ni­ka­cję. Wtedy zaczę­ło się naj­gor­sze: głód, cho­ro­by, wynisz­cza­ją­ca koł­cho­zo­wa praca Mary­li Sob­czuk i nade wszyst­ko strasz­ny nie­po­kój o los wła­sny, męża, dziec­ka… Oto obszer­ny frag­ment listu do pol­skie­go konsulatu:

„na jakąś wia­do­mość, niech już będzie naj­gor­sza, byle coś pew­ne­go. Jeste­śmy już bli­scy obłę­du. Po pół­to­ra­rocz­nej nie­wo­li na wieść o utwo­rze­niu pol­skiej pla­ców­ki w SSSR zda­wa­ło nam się, że naj­gor­sze za nami. Tym­cza­sem już pół roku cze­ka­my cier­pli­wie i nie może­my odczuć żad­nej zmia­ny i nie czu­je­my żad­nej opie­ki. Ja z matką sta­rusz­ką i czte­ro­let­nim dziec­kiem mimo sta­łej cięż­kiej pracy w koł­cho­zie jestem w przeded­niu głodu i wycień­cze­nia. Przy życiu trzy­ma­ją nas jedy­nie kar­to­fle. Dziec­ko od mie­się­cy już nie piło mleka. Dotych­czas nie otrzy­ma­łam naj­mniej­szej pomo­cy, a ostat­nie wia­do­mo­ści o nie­zna­nym losie męża dopeł­nia­ją miary.
Jeże­li może­cie, daj­cie dla Boga nam znać, co z nami będzie, czy może­my się spo­dzie­wać polep­sze­nia naszej doli, czy już jeste­śmy ska­za­ni na zatra­tę, bo już dopraw­dy nie mamy sił do walki.
Wła­śnie na dniach otrzy­ma­łam wia­do­mość z Buzu­łu­ku, że męża mego nie ma na spi­sie ofi­ce­rów obec­nej armii pol­skiej, a także nie jest znane miej­sce jego prze­by­wa­nia. Mąż mój, Alfred Sob­czuk, porucz­nik, przed wojną peł­nił służ­bę w Szko­le Pod­cho­rą­żych Sani­tar­nych w War­sza­wie, wzię­ty do nie­wo­li sowiec­kiej we wrze­śniu 1939 r. prze­by­wał w Koziel­sku, obł. Smo­leń­skiej. Ostat­nią wia­do­mość od niego mia­łam stam­tąd w stycz­niu 1940 r. Zwra­cam się do Posel­stwa Pol­skie­go z zapy­ta­niem czy nie jest mu wia­do­my los nie tylko moje­go męża, ale całej masy jeń­ców ofi­ce­rów pol­skich prze­by­wa­ją­cych na tery­to­rium sowieckim”.

Na to pyta­nie odpo­wie­dzi nie było i być nie mogło. Tym­cza­sem los zesłań­ców powo­li się dopeł­niał: w Wiel­ka­noc 1942 roku zmar­ła matka Mary­li Sob­czuk – Wanda Szaj­no­wa, a na począt­ku maja 1944 roku zakoń­czy­ła życie sama Mary­la Sob­czuk – z głodu i wynisz­cze­nia pracą ponad siły (ostat­nie kilka mie­się­cy – przy fil­co­wa­niu wełny w zakła­dzie pro­du­ku­ją­cym walon­ki). Na nie­zmie­rzo­nych obsza­rach Związ­ku Sowiec­kie­go, pod opie­ką obcych ludzi pozo­sta­ła dziew­czyn­ka sied­mio­let­nia, zawszo­na i zdzi­cza­ła, z jagli­cą i cięż­ką astmą – córka porucz­ni­ka Alfre­da Sobczuka.
Przy­po­mnij­my sobie: w Tłu­ma­czu (teraz, w 1944 roku, jest to tzw. Zachod­nia Ukra­ina) zosta­ła bab­cia Emma, matka porucz­ni­ka Sob­czu­ka. Dwie obce panie napi­sa­ły do babci Emmy list z infor­ma­cja­mi o sytu­acji i proś­bą o tzw. wyzyw, czyli doku­ment wysta­wia­ny przez sowiec­kie wła­dze, zezwa­la­ją­cy zesłań­com na powrót do Pol­ski. Sta­ra­nia babci Emmy (m.in. paro­krot­ne pie­sze wędrów­ki do Sta­ni­sła­wo­wa) uwień­czo­ne zosta­ły suk­ce­sem – wie­lo­let­nia miesz­kan­ka Kre­sów wie­dzia­ła, jak u naszych wschod­nich sąsia­dów zała­twia się spra­wy: wzię­ła parę litrów spi­ry­tu­su, nieco złota i poszła do NKWD. Upra­gnio­ny doku­ment pozwo­lił w grud­niu 1944 roku dwóm obcym paniom przy­wieźć babci Emmie jej uko­cha­ną wnuczkę.

I tu zaczy­na się coś, co mogę nazwać pełną destruk­cją tej całej histo­rii przez komu­ni­stycz­ne wła­dze meto­dą okre­śla­ną współ­cze­śnie jako kłam­stwo katyń­skie. Bo oczy­wi­ście – bab­cia Emma odży­wi­ła, odchu­cha­ła, dopro­wa­dzi­ła do wyle­cze­nia z przy­wle­czo­nych cho­rób, posła­ła do szko­ły, póź­niej na uni­wer­sy­tet… Ale jed­no­cze­śnie zro­bi­ła wszyst­ko, co moż­li­we, aby z wnucz­ki wyprzeć wspo­mnie­nia z wygna­nia i utrwa­lić w jej gło­wie to jedno zda­nie: twój ojciec zgi­nął na woj­nie. Gdzie, jak – nie wia­do­mo. Prze­cież tak bywa na wojnie…
Można to zro­zu­mieć: z jed­nej stro­ny chcia­ła, by wnucz­ka mimo sie­roc­twa roz­wi­ja­ła się wśród rówie­śni­ków jak nor­mal­ne dziec­ko, a z dru­giej – by broń Boże nie przy­kle­iło się do niej wyklę­te przez komu­ni­stów słowo „Katyń”.
Bab­cia Emma zmar­ła w 1966 roku. Jej wnucz­ka, córka porucz­ni­ka Alfre­da Sob­czu­ka, po mężu Wanda Per­czak uzy­sku­je dostęp do pozo­sta­wio­nych przez bab­cię doku­men­tów (listy, pisma, prze­róż­ne zaświad­cze­nia itp.) ujaw­nia­ją­cych szcze­gó­ły depor­ta­cyj­nej epo­pei, a w kolej­nych latach z wydaw­nictw emi­gra­cyj­nych i kra­jo­wych poza­cen­zu­ral­nych docie­ra do niej praw­da o śmier­ci Ojca. Więc wie już, jak zgi­nął. Nadal nie wie, jaki był.

Tu nastę­pu­je ciąg wyda­rzeń, które przy­no­szą obfi­ty zbiór infor­ma­cji na temat Ojca mojej Żony: kim był, jaki był, czego doko­nał w swoim mło­dym życiu.
W 1989 roku „Tygo­dnik Powszech­ny” publi­ku­je tekst mojej Żony (Wanda Per­czak: „Jeśli wia­do­mym jest ich los”, nr 42, 15 paź­dzier­ni­ka 1989). W tek­ście będą­cym poru­sza­ją­cą rela­cją z depor­ta­cyj­nej epo­pei poja­wia­ją się imio­na wielu osób z rodzi­ny, a przede wszyst­kim Ojca – porucz­ni­ka Alfre­da Sob­czu­ka. „Tygo­dnik Powszech­ny” w tam­tych latach jest sze­ro­ko czy­ta­ny nie tylko w Pol­sce, tekst ten – chyba jedna z pierw­szych legal­nych publi­ka­cji na ten temat – odbi­ja się wyraź­nym echem w wielu miej­scach. Na adres Żony od listo­pa­da 1989 roku zaczę­ły przy­cho­dzić listy z Pol­ski, Austrii, Fran­cji, Wiel­kiej Bry­ta­nii, USA, Kana­dy – od przed­wo­jen­nych zna­jo­mych rodzi­ców Żony, od dale­kich mało zna­nych krew­nych, ale przede wszyst­kim od ludzi dobrze zna­ją­cych jej Ojca: kole­gów szkol­nych, towa­rzy­szy broni, pod­ko­mend­nych… Z tych listów wyła­nia się postać mło­de­go wyspor­to­wa­ne­go ofi­ce­ra, który wyraź­nie ma dwie pasje: spraw­ność fizycz­ną i moral­ną swo­ich żoł­nie­rzy i naukę – razem ze swo­imi pod­cho­rą­ży­mi stu­diu­je medy­cy­nę na Wydzia­le Lekar­skim Uni­wer­sy­te­tu Józe­fa Pił­sud­skie­go w Warszawie.
Przy­ta­czam obszer­ne frag­men­ty tych listów. Pierw­szy z nich – od doc. dr hab. med. Wła­dy­sła­wa Cze­ruc­kie­go – prak­tycz­nie w całości:

„Orle­an, 2 listo­pa­da 1989r. Wiel­ce Sza­now­na Pani! Po prze­czy­ta­niu wzru­sza­ją­ce­go arty­ku­łu Pani ‘Jeśli wia­do­mym jest ich los’ (‘Tyg. Powsz.’ nr 42 z 15 X 1989r.) odczu­łem potrze­bę serca napi­sa­nia do Pani za pośred­nic­twem ‘Tygo­dni­ka’ kilku słów o Ojcu, cho­ciaż nie są one odpo­wie­dzią na zawar­te w tytu­le arty­ku­łu pytanie. 
W 1937 r. zosta­łem przy­ję­ty do Szko­ły Pod­cho­rą­żych Sani­tar­nych w War­sza­wie (XVI pro­mo­cja). Sta­no­wi­li­śmy tzw. ‘0’ plu­ton. Jego dowód­cą był por. Alfred Sob­czuk – postaw­ny, sprę­ży­sty, bar­dzo męski, pozor­nie groź­ny, ale o praw­dzi­wie zło­tym sercu, bar­dzo wyma­ga­ją­cy w służ­bie, a przy tym ojcow­ski, bar­dzo szyb­ko uro­bił nas chłop­ców-cywi­li na zdy­scy­pli­no­wa­nych żoł­nie­rzy. Migaw­ka świad­czą­ca o tym, jak był szla­chet­ny: po kilku dniach ćwi­czeń rekruc­kich zarzą­dził nagłą zbiór­kę plu­to­nu, wzbu­rzo­ny oświad­czył: ‘pod­cho­rą­żo­wie, jeden z was ośmie­lił się podejść do mnie, aby mnie poin­for­mo­wać, że jest synem zna­ne­go dygni­ta­rza, który może mi pomóc w mojej karie­rze woj­sko­wej. Jest to czyn podły, ostrze­gam was, żeby nikt nie ośmie­lił się postą­pić podob­nie, bo wycią­gnę kon­se­kwen­cje służ­bo­we, cho­ciaż w tym pierw­szym wypad­ku ogra­ni­czam się do ostrze­że­nia. Rozejść się’. 
Po sze­ściu tygo­dniach poje­cha­li­śmy na letni obóz ćwi­czeb­ny, gdzie oprócz ści­śle woj­sko­we­go szko­le­nia pro­wa­dził dla pod­cho­rą­żów­ki rów­nież zaję­cia z wycho­wa­nia fizycz­ne­go, bar­dzo spraw­nie i cie­ka­wie. Jemu zawdzię­czam włą­cze­nie mnie do repre­zen­ta­cji szko­ły, a póź­niej DOK 1 na mistrzo­stwa pły­wac­kie armii, dzię­ki Jego tro­skli­wej opie­ce tre­ner­skiej. W cza­sie mar­szu ćwi­czeb­ne­go, kiedy szedł na czele oddzia­łu, ku nasze­mu zasko­cze­niu wszedł ‘jakby nigdy nic’ do Dunaj­ca, szedł w kie­run­ku prze­ciw­le­głe­go brze­gu, pogrą­ża­jąc się do pasa w wodzie. Plu­ton zatrzy­mał się, nie wyobra­ża­jąc sobie, że można w mun­du­rach wejść do rzeki. Dowód­ca odwró­cił się i ostro nas ‘zbesz­tał’, bo prze­cież nie było roz­ka­zu prze­rwa­nia mar­szu. Po wyj­ściu na drugi brzeg ocze­ki­wa­li­śmy roz­ka­zu do posto­ju i susze­nia mun­du­rów, a szcze­gól­nie butów. Ale ‘nie było roz­ka­zu’, więc masze­ro­wa­li­śmy dalej, choć w butach chlu­pa­ło. Ku nasze­mu zdu­mie­niu po kilku kilo­me­trach ostre­go mar­szu wszyst­ko wyschło. Takich drob­nych wyda­rzeń było wiele, pozwo­li­ły nam wyczuć w naszym dowód­cy praw­dzi­we­go żoł­nie­rza i dobre­go czło­wie­ka. Przez następ­ne lata miał z nami zaję­cia WF, ku moje­mu żalo­wi wyzna­czo­no inne­go dowód­cę plu­to­nu. Wie­dzie­li­śmy, że pomi­mo swo­ich licz­nych obo­wiąz­ków służ­bo­wych koń­czy stu­dia lekar­skie, znaj­du­je czas na naukę, dając nam dobry przykład.
Ostat­ni raz spo­tka­łem por. A. Sob­czu­ka 16 wrze­śnia 1939 r. w Trem­bow­li w skła­dzie Szpi­ta­la Polo­we­go 101 (?, nie jestem prze­ko­na­ny, że dobrze zapa­mię­ta­łem numer). Było tam kil­ku­dzie­się­ciu ofi­ce­rów leka­rzy, oraz nas sze­ściu pod­cho­rą­żych. Zarzą­dził zbiór­kę pod­cho­rą­żych, powie­dział do nas kilka słów otu­chy w tych tra­gicz­nych chwi­lach , zgod­nie ze swoją posta­wą żoł­nier­ską ‘obje­chał’ za uster­ki umun­du­ro­wa­nia. Następ­ne­go dnia ran­kiem, 17 wrze­śnia, na ogól­nej odpra­wie, naj­star­szy stop­niem (chyba płk. lek. Paw­łow­ski) zawia­do­mił nas, że wkro­czy­ła Armia Czer­wo­na, a znaj­du­ją­cy się w pobli­żu gen. Koł­łą­taj-Srzed­nic­ki roz­ka­zał nam pozo­stać na miej­scu i ‘z hono­rem iść do nie­wo­li’ (został on póź­niej zastrze­lo­ny przez Niem­ców na Węgrzech). W połu­dnie byli już Rosja­nie. Kaza­li oddać broń krót­ką, następ­ne­go dnia pogna­li do Husia­ty­na, mia­stecz­ka nad Zbru­czem, gdzie roz­mie­ści­li nas w sta­ni­cy KOPu, roz­bi­tej arty­le­rią sowiec­ką w cza­sie walki z bro­nią­cy­mi gra­ni­cy żoł­nie­rza­mi KOPu. Dotar­li­śmy tam 19 wrze­śnia. Po dro­dze mija­li­śmy miej­sco­wo­ści, w któ­rych pano­szy­li się już przed­sta­wi­cie­le mniej­szo­ści naro­do­wych, z czer­wo­ny­mi opa­ska­mi, wśród nich wielu Żydów. Po dro­dze, w jakimś zagaj­ni­ku, dogo­nił nas jakiś oddział sowiec­ki na cię­ża­rów­kach wypeł­nio­nych żoł­nie­rza­mi w sza­rych mun­du­rach, posta­wio­ne koł­nie­rze płasz­czy bo mżyło, spoj­rze­nia ponu­re. Ofi­ce­ro­wie tego oddzia­łu i ci z nasze­go kon­wo­ju wdali się w oży­wio­ną dys­ku­sję. Jed­ne­mu z naszych, zna­ją­ce­mu dobrze język rosyj­ski, udało się pod­słu­chać, że przy­by­sze jeź­dzi­li po oko­li­cy i roz­strze­li­wa­li te oddzia­ły pol­skie, które sta­wia­ły opór. Nasi kon­wo­jen­ci obja­śni­li, że jeste­śmy szpi­ta­lem polo­wym, więc ten oddział spe­cjal­ny odje­chał. W dro­dze i w Husia­ty­nie każdy z nas żywił się tym, co miał lub co dostał od kole­gów. Wspo­mnia­ny puł­kow­nik roz­ka­zał pod­cho­rą­żym odpruć dys­tynk­cje i podać się za sze­re­gow­ców – jemu zawdzię­czam życie. Dwóch kole­gów ucie­kło, nas pogna­no dalej. Był wie­czór, odwró­ci­łem się – nad Pol­ską pło­nę­ła łuna poża­rów, sien­kie­wi­czow­ski widok w tych sien­kie­wi­czow­skich stro­nach. Swo­ich dal­szych losów nie opi­su­ję, to inny temat. Wspo­mnę jedy­nie, że po nara­dach i podró­ży pocią­giem wywie­zio­no nas do obozu w Tali­cy (mię­dzy Gorki a Moskwą, nad Oką), a póź­niej z powro­tem na zachód i 2 listo­pa­da wyda­no nas Niem­com, któ­rzy wywieź­li nas do obo­zów jeń­ców. Po odkry­ciu gro­bów katyń­skich wyczy­ta­łem wzbu­rzo­ny na liście pomor­do­wa­nych nazwi­sko ‘por. Alfred Sob­czuk’ oraz nazwi­sko star­sze­go kole­gi por. W. Bor­kow­skie­go, który był z naszą grupą pod­cho­rą­żych w cza­sie kam­pa­nii wrze­śnio­wej i dotarł wraz z nami do Trem­bow­li, a póź­niej do Husia­ty­na. Domy­ślam się, że jego, a rów­nież por. A. Sob­czu­ka wywie­zio­no z Husia­ty­na do Koziel­ska i dalej do miej­sca kaźni.
Pra­gnę, aby Pani wie­dzia­ła, że por. A. Sob­czuk był dla mnie wzo­rem postę­po­wa­nia, doko­na­nia wybo­ru w róż­nych sytu­acjach. Dam drob­ny przy­kład: Naj­pierw Fran­cu­zom, póź­niej, w 1943 roku, wyda­li Niem­cy leka­rzom, pra­cu­ją­cym w szpi­ta­lu jeniec­kim, prze­pust­ki do spa­ce­rów w oko­li­cy obozu bez war­tow­ni­ka, ale zażą­da­li, byśmy dali słowo hono­ru, że nie uciek­nie­my i nie będzie­my roz­ma­wiać z napo­tka­ny­mi jeń­ca­mi lub lud­no­ścią. Odnio­słem moją prze­pust­kę nie­miec­kie­mu komen­dan­to­wi obozu i oświad­czy­łem, że słowa hono­ru nie dam, bo go nie dotrzy­mam i choć ucie­kać nie zamie­rzam jak długo pra­cu­ję dla jeń­ców, bo tak naka­zu­je regu­la­min woj­ska pol­skie­go, ale roz­ma­wiać będę z pra­cu­ją­cy­mi poza obo­zem kole­ga­mi, bo to jest oczy­wi­ste. Zwol­nił mnie z wszel­kich przy­rze­czeń i dał prze­pust­kę, którą zresz­tą wyko­rzy­sta­łem dla słu­cha­nia radia w domach przy­chyl­nej nam lud­no­ści, Łuży­czan (pod Dre­znem). Wybo­ry moje musia­ły być słusz­ne, bo kiedy dotar­li do obozu łącz­ni­cy AK, wcią­gnię­ci do kon­spi­ra­cji kole­dzy, bez pyta­nia o moją zgodę, poda­li do War­sza­wy moje nazwi­sko jako orga­ni­za­to­ra wywia­du woj­sko­we­go – bar­dzo pomoc­ną oka­za­ła się w tej akcji wspo­mnia­na prze­pust­ka od komen­dan­ta rejo­nu Koenig­swar­tha, miej­sco­wo­ści, w któ­rej znaj­do­wał się nasz szpital. 
(…) Pro­szę przy­jąć wyra­zy sza­cun­ku i ser­decz­ne pozdro­wie­nia. Napi­sa­łem tro­chę o sobie jedy­nie dla­te­go, aby pod­kre­ślić, że to, co było dobre, w mojej posta­wie żoł­nie­rza i oby­wa­te­la w wiel­kiej mie­rze zawdzię­cza­łem Pani Śp. Ojcu, moje­mu pierw­sze­mu dowód­cy w woj­sku pol­skim. Wła­dy­sław Czerucki”.

Ten list zna­ne­go fran­cu­skie­go chi­rur­ga i histo­ry­ka medy­cy­ny przy­niósł wiele rado­ści mojej Żonie. Oto – z nie­wiel­ki­mi skró­ta­mi – jej odpowiedź:

„Toruń, 17 marca 1990. Sza­now­ny Panie Dok­to­rze! Bar­dzo ser­decz­nie dzię­ku­ję, że zechciał Pan napi­sać do mnie. O Ojcu wiem bar­dzo nie­wie­le – tyle co z opo­wia­dań babci, nie znam niko­go, kto patrzył­by na niego bez­stron­nie, kto znał­by go ze służ­by woj­sko­wej lub jako lekarza.
List Pana czy­ta­łam z ogrom­nym wzru­sze­niem, przy­bli­żył mi bar­dzo syl­wet­kę moje­go Ojca. Mam wiele jego zdjęć z okre­su służ­by woj­sko­wej, z jakichś zawo­dów spor­to­wych, z ćwi­czeń i z wyjaz­dów na narty – pew­nie na któ­rymś z nich jest i Pan. Jaka szko­da, że jest Pan tak dale­ko i nie może­my się spo­tkać! Roz­mo­wa z Panem mogła by mi bar­dzo wiele wyja­śnić. (…) Mówi się i pisze o ‘bia­łych pla­mach’ w naszej histo­rii (są to raczej ‘czar­ne plamy’!), a ile jest takich plam w życiu tak wielu pol­skich rodzin! Jak wielu jest ludzi, któ­rzy dotych­czas mil­cze­li, bali się, nie mówi­li o swo­ich prze­ży­ciach nawet naj­bliż­szym. Teraz dopie­ro zde­cy­do­wa­li się mówić i pisać.
Na mój arty­kuł zare­ago­wa­ło wiele osób (…), nie było tylko niko­go, kto znał­by moje­go Ojca. Cie­szę się, że nie pozo­stał tylko nazwi­skiem na liście katyń­skiej, lecz żyje jesz­cze w ser­decz­nej pamię­ci towa­rzy­szy broni. Bar­dzo Panu dzię­ku­ję. (…) Pozo­sta­ję z sza­cun­kiem – Wanda Perczak”.

Euge­niusz Sła­wo­mir Łazow­ski – pro­fe­sor pedia­trii na Uni­wer­sy­te­cie Sta­no­wym w Illi­no­is – napi­sał do Żony w kwiet­niu 1990 roku. Oto kilka frag­men­tów jego listu:

„Sza­now­na Pani (…) Tak, byłem kole­gą Śp. Pani Ojca i uwa­ża­łem Go za swego przy­ja­cie­la. Dzie­lił nas jego sto­pień ofi­cer­ski, kiedy byłem pod­cho­rą­żym, a łączy­ło nas kole­żeń­stwo na tym samym roku stu­diów medycz­nych. Medy­cy­nę stu­dio­wa­łem jako pod­cho­rą­ży zawo­do­wy S.P.S. czyli Szko­ły Pod­cho­rą­żych Sani­tar­nych w C.W.San., czyli w Cen­trum Wyszko­le­nia Sani­tar­ne­go Woj­ska Pol­skie­go w War­sza­wie. Ojciec Pani, po ukoń­cze­niu C.I.W.F.’u, koń­czył medy­cy­nę razem ze mną, jako ofi­cer, instruk­tor wycho­wa­nia fizycz­ne­go w S.P.S. Ponie­waż byłem raczej dobrym spor­tow­cem, pozna­li­śmy się bli­żej w cza­sie nad­pro­gra­mo­wych tre­nin­gów, zwłasz­cza na kur­sie nar­ciar­skim w Kry­ni­cy (1935/36?). Alfred uczył kole­gów mego rocz­ni­ka jazdy na nar­tach, a mnie wziął do pomo­cy, ponie­waż mia­łem już wtedy sto­pień instruk­to­ra nar­ciar­skie­go Pol­skie­go Związ­ku Nar­ciar­skie­go. Tak więc, Śp. Ojciec Pani był jed­no­cze­śnie moim prze­ło­żo­nym w woj­sku, a kole­gą i przy­ja­cie­lem poza służbą.
Wojna zasta­ła mnie w cza­sie zda­wa­nia ostat­nich egza­mi­nów dyplo­mo­wych. Na przy­dział wojen­ny wyru­szy­łem w mun­du­rze pod­cho­rą­że­go st.sierżanta, któ­re­go zawia­do­mio­no ust­nie, że jest pod­po­rucz­ni­kiem. W tym samym cza­sie mia­no­wa­no ofi­ce­rów służ­by sta­łej o jeden sto­pień wyżej i Ojciec Pani chyba otrzy­mał nomi­na­cję na kapitana.
(…) Kopię Pani publi­ka­cji pt. ‘Jeśli wia­do­mym jest ich los’ otrzy­ma­łem od dr Cze­ruc­kie­go. Treść jest wię­cej niż wzru­sza­ją­ca… Wyso­ko sobie ceni­łem przy­jaźń ze Śp. Alfre­dem, Pani Ojcem – był on czło­wie­kiem hono­ru, pra­wym i rze­tel­nym. Łączę wyra­zy powa­ża­nia. Euge­niusz S. Łazowski”.

I jesz­cze jeden list – z Wolver­hamp­ton w Anglii z maja 1995 – nadaw­cą jest dr Alek­san­der Domar Domaradzki:

„Wiel­ce Sza­now­na i Droga Pani Wando! W załą­cze­niu zwra­cam nade­sła­ne foto­gra­fie i zdję­cia z wiel­kim podzię­ko­wa­niem, zatrzy­mu­jąc jedną foto­gra­fię i jedno zdję­cie. Wszyst­kie foto­gra­fie oraz zdję­cia doty­czą Szko­ły Pod­cho­rą­żych Sani­tar­nych (…) O Pani Ojcu pisał dr E.S. Łazow­ski, nasz star­szy Kole­ga, w książ­ce pod tytu­łem ‘Pry­wat­na wojna’, War­sza­wa 1993 (…). My wiemy, że Pani Ojciec otrzy­mał Dyplom Lekar­ski w 1939 roku stu­diu­jąc razem z naszą Pro­mo­cją XII.
Jak tylko nasz Album ujrzy świa­tło dzien­ne, to zwró­cę zatrzy­ma­ny mate­riał i zawia­do­mi­my Panią o naszym wyczynie.
Koń­czę, cału­ję rącz­ki i zasy­łam pozdro­wie­nia dla Pani i dla Rodzi­ny. Szcze­rze odda­ny Alek­san­der D.”

Wspo­mnia­ny w liście album został nam prze­sła­ny na począt­ku 1998 roku. Jest to album autor­stwa Juliu­sza L. Engler­ta i Alek­san­dra Domar Doma­radz­kie­go pt. „Szko­ła Pod­cho­rą­żych Sani­tar­nych 1922 – 1939” wyda­ny w Lon­dy­nie w 1997 roku przez Pol­ską Fun­da­cję Kul­tu­ral­ną, Insty­tut Pol­ski i Muzeum im. gen. Sikor­skie­go. Z albu­mu można się dowie­dzieć m.in. kiedy i na jakich sta­no­wi­skach pra­co­wał w tej Szko­le por. Alfre­da Sobczuk.

Tra­ge­dią mło­de­go zdol­ne­go ofi­ce­ra stało się to, że – zamor­do­wa­ny strza­łem w tył głowy – nigdy nie użył w walce z wro­giem swo­jej zna­ko­mi­tej spraw­no­ści fizycz­nej i wyszko­le­nia woj­sko­we­go ani nie mógł wypeł­nić wobec wła­snych żoł­nie­rzy obo­wiąz­ków lekar­skich wyni­ka­ją­cych ze swo­jej wie­dzy medycznej.
Wsze­la­ko jak widać z całe­go powyż­sze­go tek­stu – dzię­ki świad­kom, do któ­rych świa­dectw udało się dotrzeć – kłam­stwo katyń­skie na oso­bie porucz­ni­ka Alfre­da Sob­czu­ka udało się unie­waż­nić i zniszczyć.

W 2011 roku na pogrze­bie Żony moje córki wsy­pa­ły do jej grobu zie­mię z Katy­nia, uświę­co­ną krwią pol­skich ofi­ce­rów – w tym Jej Ojca, przy­wie­zio­ną z uro­czy­sto­ści poświę­ce­nia i otwar­cia Pol­skie­go Cmen­ta­rza Wojen­ne­go. Pro­si­ła o to przed śmiercią.