Alfred Sobczuk
Alfred Sobczuk z córką Wandą, Puszykowo k. Poznania, sierpień 1937
Porucznik Alfred Sobczuk — kłamstwo katyńskie w wymiarze jednej rodziny
Bogusław Perczak, zięć
Porucznik Alfred Sobczuk – instruktor CWSan, urodzony 31 maja 1907 roku w Tłumaczu, pow. Stanisławów. Tyle o tym człowieku jest na żeliwnej tabliczce na cmentarzu katyńskim. I niewiele więcej o swoim Ojcu przez lata wiedziała moja Żona – Wanda Perczak.
Przede wszystkim aż do prawie dorosłych lat nie wiedziała, że zginął w Katyniu; w domu (i w szkole) mówiło się: „zaginął na wojnie”. Pojęcie „dom” z poprzedniego zdania jest pojęciem umownym – swój dom i wszystkich bliskich moja Żona straciła w czasie wojny. Wojnę przeżyła tylko jedna bliska osoba – babcia Emma (Emma Kotiuszko, primo voto Sobczuk), matka porucznika Sobczuka.
Babcia Emma miała niewielką posiadłość ziemską na Kresach – w Tłumaczu właśnie, do niej też na wakacje w sierpniu 1939 roku przyjechały z Warszawy: moja przyszła Żona (wtedy lat dwa i pół), jej mama Maryla (z domu Szajna – absolwentka CIWF, znana przed wojną sprinterka, razem z Walasiewiczówną i dwiema innymi zawodniczkami akademicka wicemistrzyni świata w sztafecie sprinterskiej z Budapesztu w 1936 roku), oraz matka Maryli (Wanda Szajnowa, wdowa po poznańskim sędzi Leopoldzie Szajna), mocno starsza już pani.
Porucznik służby stałej Alfred Sobczuk, od 1936 roku pracujący w Centrum Wyszkolenia Sanitarnego w Warszawie przekonany był pewnie – jak większość rodaków w tamtym czasie – że w obliczu zbliżającej się wojny z Niemcami jego panie tam, na Kresach, są w miarę bezpieczne. Agresja sowiecka 17 września 1939 roku pokazała, jak bardzo wszyscy się mylili. Kresy wschodnie Rzeczypospolitej znalazły się w rękach sowieckich, pod okupację sowiecką trafiły więc i nasze panie. I niedługo musiały czekać na odpowiedź na pytanie, co z rodziną polskiego oficera zrobią sowieckie władze. 13 kwietnia 1940 roku do transportu ruszającego do Kazachstanu załadowane zostały wśród innych deportowanych: 3‑letnia córka oficera, jego żona i teściowa. Na miejscu w Tłumaczu pozostała szalejąca z rozpaczy, czepiająca się bydlęcych wagonów i odepchnięta w końcu kolbą karabinu – babcia Emma.
I to ona słała do nieszczęsnych wygnańców w Kazachstanie paczkę za paczką z podstawowymi żywnościowymi produktami ratującymi je przed głodem – aż do czerwca 1941 roku, kiedy wojna niemiecko-sowiecka i linia frontu uniemożliwiła jakąkolwiek komunikację. Wtedy zaczęło się najgorsze: głód, choroby, wyniszczająca kołchozowa praca Maryli Sobczuk i nade wszystko straszny niepokój o los własny, męża, dziecka… Oto obszerny fragment listu do polskiego konsulatu:
„na jakąś wiadomość, niech już będzie najgorsza, byle coś pewnego. Jesteśmy już bliscy obłędu. Po półtorarocznej niewoli na wieść o utworzeniu polskiej placówki w SSSR zdawało nam się, że najgorsze za nami. Tymczasem już pół roku czekamy cierpliwie i nie możemy odczuć żadnej zmiany i nie czujemy żadnej opieki. Ja z matką staruszką i czteroletnim dzieckiem mimo stałej ciężkiej pracy w kołchozie jestem w przededniu głodu i wycieńczenia. Przy życiu trzymają nas jedynie kartofle. Dziecko od miesięcy już nie piło mleka. Dotychczas nie otrzymałam najmniejszej pomocy, a ostatnie wiadomości o nieznanym losie męża dopełniają miary.
Jeżeli możecie, dajcie dla Boga nam znać, co z nami będzie, czy możemy się spodziewać polepszenia naszej doli, czy już jesteśmy skazani na zatratę, bo już doprawdy nie mamy sił do walki.
Właśnie na dniach otrzymałam wiadomość z Buzułuku, że męża mego nie ma na spisie oficerów obecnej armii polskiej, a także nie jest znane miejsce jego przebywania. Mąż mój, Alfred Sobczuk, porucznik, przed wojną pełnił służbę w Szkole Podchorążych Sanitarnych w Warszawie, wzięty do niewoli sowieckiej we wrześniu 1939 r. przebywał w Kozielsku, obł. Smoleńskiej. Ostatnią wiadomość od niego miałam stamtąd w styczniu 1940 r. Zwracam się do Poselstwa Polskiego z zapytaniem czy nie jest mu wiadomy los nie tylko mojego męża, ale całej masy jeńców oficerów polskich przebywających na terytorium sowieckim”.
Na to pytanie odpowiedzi nie było i być nie mogło. Tymczasem los zesłańców powoli się dopełniał: w Wielkanoc 1942 roku zmarła matka Maryli Sobczuk – Wanda Szajnowa, a na początku maja 1944 roku zakończyła życie sama Maryla Sobczuk – z głodu i wyniszczenia pracą ponad siły (ostatnie kilka miesięcy – przy filcowaniu wełny w zakładzie produkującym walonki). Na niezmierzonych obszarach Związku Sowieckiego, pod opieką obcych ludzi pozostała dziewczynka siedmioletnia, zawszona i zdziczała, z jaglicą i ciężką astmą – córka porucznika Alfreda Sobczuka.
Przypomnijmy sobie: w Tłumaczu (teraz, w 1944 roku, jest to tzw. Zachodnia Ukraina) została babcia Emma, matka porucznika Sobczuka. Dwie obce panie napisały do babci Emmy list z informacjami o sytuacji i prośbą o tzw. wyzyw, czyli dokument wystawiany przez sowieckie władze, zezwalający zesłańcom na powrót do Polski. Starania babci Emmy (m.in. parokrotne piesze wędrówki do Stanisławowa) uwieńczone zostały sukcesem – wieloletnia mieszkanka Kresów wiedziała, jak u naszych wschodnich sąsiadów załatwia się sprawy: wzięła parę litrów spirytusu, nieco złota i poszła do NKWD. Upragniony dokument pozwolił w grudniu 1944 roku dwóm obcym paniom przywieźć babci Emmie jej ukochaną wnuczkę.
I tu zaczyna się coś, co mogę nazwać pełną destrukcją tej całej historii przez komunistyczne władze metodą określaną współcześnie jako kłamstwo katyńskie. Bo oczywiście – babcia Emma odżywiła, odchuchała, doprowadziła do wyleczenia z przywleczonych chorób, posłała do szkoły, później na uniwersytet… Ale jednocześnie zrobiła wszystko, co możliwe, aby z wnuczki wyprzeć wspomnienia z wygnania i utrwalić w jej głowie to jedno zdanie: twój ojciec zginął na wojnie. Gdzie, jak – nie wiadomo. Przecież tak bywa na wojnie…
Można to zrozumieć: z jednej strony chciała, by wnuczka mimo sieroctwa rozwijała się wśród rówieśników jak normalne dziecko, a z drugiej – by broń Boże nie przykleiło się do niej wyklęte przez komunistów słowo „Katyń”.
Babcia Emma zmarła w 1966 roku. Jej wnuczka, córka porucznika Alfreda Sobczuka, po mężu Wanda Perczak uzyskuje dostęp do pozostawionych przez babcię dokumentów (listy, pisma, przeróżne zaświadczenia itp.) ujawniających szczegóły deportacyjnej epopei, a w kolejnych latach z wydawnictw emigracyjnych i krajowych pozacenzuralnych dociera do niej prawda o śmierci Ojca. Więc wie już, jak zginął. Nadal nie wie, jaki był.
Tu następuje ciąg wydarzeń, które przynoszą obfity zbiór informacji na temat Ojca mojej Żony: kim był, jaki był, czego dokonał w swoim młodym życiu.
W 1989 roku „Tygodnik Powszechny” publikuje tekst mojej Żony (Wanda Perczak: „Jeśli wiadomym jest ich los”, nr 42, 15 października 1989). W tekście będącym poruszającą relacją z deportacyjnej epopei pojawiają się imiona wielu osób z rodziny, a przede wszystkim Ojca – porucznika Alfreda Sobczuka. „Tygodnik Powszechny” w tamtych latach jest szeroko czytany nie tylko w Polsce, tekst ten – chyba jedna z pierwszych legalnych publikacji na ten temat – odbija się wyraźnym echem w wielu miejscach. Na adres Żony od listopada 1989 roku zaczęły przychodzić listy z Polski, Austrii, Francji, Wielkiej Brytanii, USA, Kanady – od przedwojennych znajomych rodziców Żony, od dalekich mało znanych krewnych, ale przede wszystkim od ludzi dobrze znających jej Ojca: kolegów szkolnych, towarzyszy broni, podkomendnych… Z tych listów wyłania się postać młodego wysportowanego oficera, który wyraźnie ma dwie pasje: sprawność fizyczną i moralną swoich żołnierzy i naukę – razem ze swoimi podchorążymi studiuje medycynę na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Józefa Piłsudskiego w Warszawie.
Przytaczam obszerne fragmenty tych listów. Pierwszy z nich – od doc. dr hab. med. Władysława Czeruckiego – praktycznie w całości:
„Orlean, 2 listopada 1989r. Wielce Szanowna Pani! Po przeczytaniu wzruszającego artykułu Pani ‘Jeśli wiadomym jest ich los’ (‘Tyg. Powsz.’ nr 42 z 15 X 1989r.) odczułem potrzebę serca napisania do Pani za pośrednictwem ‘Tygodnika’ kilku słów o Ojcu, chociaż nie są one odpowiedzią na zawarte w tytule artykułu pytanie.
W 1937 r. zostałem przyjęty do Szkoły Podchorążych Sanitarnych w Warszawie (XVI promocja). Stanowiliśmy tzw. ‘0’ pluton. Jego dowódcą był por. Alfred Sobczuk – postawny, sprężysty, bardzo męski, pozornie groźny, ale o prawdziwie złotym sercu, bardzo wymagający w służbie, a przy tym ojcowski, bardzo szybko urobił nas chłopców-cywili na zdyscyplinowanych żołnierzy. Migawka świadcząca o tym, jak był szlachetny: po kilku dniach ćwiczeń rekruckich zarządził nagłą zbiórkę plutonu, wzburzony oświadczył: ‘podchorążowie, jeden z was ośmielił się podejść do mnie, aby mnie poinformować, że jest synem znanego dygnitarza, który może mi pomóc w mojej karierze wojskowej. Jest to czyn podły, ostrzegam was, żeby nikt nie ośmielił się postąpić podobnie, bo wyciągnę konsekwencje służbowe, chociaż w tym pierwszym wypadku ograniczam się do ostrzeżenia. Rozejść się’.
Po sześciu tygodniach pojechaliśmy na letni obóz ćwiczebny, gdzie oprócz ściśle wojskowego szkolenia prowadził dla podchorążówki również zajęcia z wychowania fizycznego, bardzo sprawnie i ciekawie. Jemu zawdzięczam włączenie mnie do reprezentacji szkoły, a później DOK 1 na mistrzostwa pływackie armii, dzięki Jego troskliwej opiece trenerskiej. W czasie marszu ćwiczebnego, kiedy szedł na czele oddziału, ku naszemu zaskoczeniu wszedł ‘jakby nigdy nic’ do Dunajca, szedł w kierunku przeciwległego brzegu, pogrążając się do pasa w wodzie. Pluton zatrzymał się, nie wyobrażając sobie, że można w mundurach wejść do rzeki. Dowódca odwrócił się i ostro nas ‘zbeształ’, bo przecież nie było rozkazu przerwania marszu. Po wyjściu na drugi brzeg oczekiwaliśmy rozkazu do postoju i suszenia mundurów, a szczególnie butów. Ale ‘nie było rozkazu’, więc maszerowaliśmy dalej, choć w butach chlupało. Ku naszemu zdumieniu po kilku kilometrach ostrego marszu wszystko wyschło. Takich drobnych wydarzeń było wiele, pozwoliły nam wyczuć w naszym dowódcy prawdziwego żołnierza i dobrego człowieka. Przez następne lata miał z nami zajęcia WF, ku mojemu żalowi wyznaczono innego dowódcę plutonu. Wiedzieliśmy, że pomimo swoich licznych obowiązków służbowych kończy studia lekarskie, znajduje czas na naukę, dając nam dobry przykład.
Ostatni raz spotkałem por. A. Sobczuka 16 września 1939 r. w Trembowli w składzie Szpitala Polowego 101 (?, nie jestem przekonany, że dobrze zapamiętałem numer). Było tam kilkudziesięciu oficerów lekarzy, oraz nas sześciu podchorążych. Zarządził zbiórkę podchorążych, powiedział do nas kilka słów otuchy w tych tragicznych chwilach , zgodnie ze swoją postawą żołnierską ‘objechał’ za usterki umundurowania. Następnego dnia rankiem, 17 września, na ogólnej odprawie, najstarszy stopniem (chyba płk. lek. Pawłowski) zawiadomił nas, że wkroczyła Armia Czerwona, a znajdujący się w pobliżu gen. Kołłątaj-Srzednicki rozkazał nam pozostać na miejscu i ‘z honorem iść do niewoli’ (został on później zastrzelony przez Niemców na Węgrzech). W południe byli już Rosjanie. Kazali oddać broń krótką, następnego dnia pognali do Husiatyna, miasteczka nad Zbruczem, gdzie rozmieścili nas w stanicy KOPu, rozbitej artylerią sowiecką w czasie walki z broniącymi granicy żołnierzami KOPu. Dotarliśmy tam 19 września. Po drodze mijaliśmy miejscowości, w których panoszyli się już przedstawiciele mniejszości narodowych, z czerwonymi opaskami, wśród nich wielu Żydów. Po drodze, w jakimś zagajniku, dogonił nas jakiś oddział sowiecki na ciężarówkach wypełnionych żołnierzami w szarych mundurach, postawione kołnierze płaszczy bo mżyło, spojrzenia ponure. Oficerowie tego oddziału i ci z naszego konwoju wdali się w ożywioną dyskusję. Jednemu z naszych, znającemu dobrze język rosyjski, udało się podsłuchać, że przybysze jeździli po okolicy i rozstrzeliwali te oddziały polskie, które stawiały opór. Nasi konwojenci objaśnili, że jesteśmy szpitalem polowym, więc ten oddział specjalny odjechał. W drodze i w Husiatynie każdy z nas żywił się tym, co miał lub co dostał od kolegów. Wspomniany pułkownik rozkazał podchorążym odpruć dystynkcje i podać się za szeregowców – jemu zawdzięczam życie. Dwóch kolegów uciekło, nas pognano dalej. Był wieczór, odwróciłem się – nad Polską płonęła łuna pożarów, sienkiewiczowski widok w tych sienkiewiczowskich stronach. Swoich dalszych losów nie opisuję, to inny temat. Wspomnę jedynie, że po naradach i podróży pociągiem wywieziono nas do obozu w Talicy (między Gorki a Moskwą, nad Oką), a później z powrotem na zachód i 2 listopada wydano nas Niemcom, którzy wywieźli nas do obozów jeńców. Po odkryciu grobów katyńskich wyczytałem wzburzony na liście pomordowanych nazwisko ‘por. Alfred Sobczuk’ oraz nazwisko starszego kolegi por. W. Borkowskiego, który był z naszą grupą podchorążych w czasie kampanii wrześniowej i dotarł wraz z nami do Trembowli, a później do Husiatyna. Domyślam się, że jego, a również por. A. Sobczuka wywieziono z Husiatyna do Kozielska i dalej do miejsca kaźni.
Pragnę, aby Pani wiedziała, że por. A. Sobczuk był dla mnie wzorem postępowania, dokonania wyboru w różnych sytuacjach. Dam drobny przykład: Najpierw Francuzom, później, w 1943 roku, wydali Niemcy lekarzom, pracującym w szpitalu jenieckim, przepustki do spacerów w okolicy obozu bez wartownika, ale zażądali, byśmy dali słowo honoru, że nie uciekniemy i nie będziemy rozmawiać z napotkanymi jeńcami lub ludnością. Odniosłem moją przepustkę niemieckiemu komendantowi obozu i oświadczyłem, że słowa honoru nie dam, bo go nie dotrzymam i choć uciekać nie zamierzam jak długo pracuję dla jeńców, bo tak nakazuje regulamin wojska polskiego, ale rozmawiać będę z pracującymi poza obozem kolegami, bo to jest oczywiste. Zwolnił mnie z wszelkich przyrzeczeń i dał przepustkę, którą zresztą wykorzystałem dla słuchania radia w domach przychylnej nam ludności, Łużyczan (pod Dreznem). Wybory moje musiały być słuszne, bo kiedy dotarli do obozu łącznicy AK, wciągnięci do konspiracji koledzy, bez pytania o moją zgodę, podali do Warszawy moje nazwisko jako organizatora wywiadu wojskowego – bardzo pomocną okazała się w tej akcji wspomniana przepustka od komendanta rejonu Koenigswartha, miejscowości, w której znajdował się nasz szpital.
(…) Proszę przyjąć wyrazy szacunku i serdeczne pozdrowienia. Napisałem trochę o sobie jedynie dlatego, aby podkreślić, że to, co było dobre, w mojej postawie żołnierza i obywatela w wielkiej mierze zawdzięczałem Pani Śp. Ojcu, mojemu pierwszemu dowódcy w wojsku polskim. Władysław Czerucki”.
Ten list znanego francuskiego chirurga i historyka medycyny przyniósł wiele radości mojej Żonie. Oto – z niewielkimi skrótami – jej odpowiedź:
„Toruń, 17 marca 1990. Szanowny Panie Doktorze! Bardzo serdecznie dziękuję, że zechciał Pan napisać do mnie. O Ojcu wiem bardzo niewiele – tyle co z opowiadań babci, nie znam nikogo, kto patrzyłby na niego bezstronnie, kto znałby go ze służby wojskowej lub jako lekarza.
List Pana czytałam z ogromnym wzruszeniem, przybliżył mi bardzo sylwetkę mojego Ojca. Mam wiele jego zdjęć z okresu służby wojskowej, z jakichś zawodów sportowych, z ćwiczeń i z wyjazdów na narty – pewnie na którymś z nich jest i Pan. Jaka szkoda, że jest Pan tak daleko i nie możemy się spotkać! Rozmowa z Panem mogła by mi bardzo wiele wyjaśnić. (…) Mówi się i pisze o ‘białych plamach’ w naszej historii (są to raczej ‘czarne plamy’!), a ile jest takich plam w życiu tak wielu polskich rodzin! Jak wielu jest ludzi, którzy dotychczas milczeli, bali się, nie mówili o swoich przeżyciach nawet najbliższym. Teraz dopiero zdecydowali się mówić i pisać.
Na mój artykuł zareagowało wiele osób (…), nie było tylko nikogo, kto znałby mojego Ojca. Cieszę się, że nie pozostał tylko nazwiskiem na liście katyńskiej, lecz żyje jeszcze w serdecznej pamięci towarzyszy broni. Bardzo Panu dziękuję. (…) Pozostaję z szacunkiem – Wanda Perczak”.
Eugeniusz Sławomir Łazowski – profesor pediatrii na Uniwersytecie Stanowym w Illinois – napisał do Żony w kwietniu 1990 roku. Oto kilka fragmentów jego listu:
„Szanowna Pani (…) Tak, byłem kolegą Śp. Pani Ojca i uważałem Go za swego przyjaciela. Dzielił nas jego stopień oficerski, kiedy byłem podchorążym, a łączyło nas koleżeństwo na tym samym roku studiów medycznych. Medycynę studiowałem jako podchorąży zawodowy S.P.S. czyli Szkoły Podchorążych Sanitarnych w C.W.San., czyli w Centrum Wyszkolenia Sanitarnego Wojska Polskiego w Warszawie. Ojciec Pani, po ukończeniu C.I.W.F.’u, kończył medycynę razem ze mną, jako oficer, instruktor wychowania fizycznego w S.P.S. Ponieważ byłem raczej dobrym sportowcem, poznaliśmy się bliżej w czasie nadprogramowych treningów, zwłaszcza na kursie narciarskim w Krynicy (1935/36?). Alfred uczył kolegów mego rocznika jazdy na nartach, a mnie wziął do pomocy, ponieważ miałem już wtedy stopień instruktora narciarskiego Polskiego Związku Narciarskiego. Tak więc, Śp. Ojciec Pani był jednocześnie moim przełożonym w wojsku, a kolegą i przyjacielem poza służbą.
Wojna zastała mnie w czasie zdawania ostatnich egzaminów dyplomowych. Na przydział wojenny wyruszyłem w mundurze podchorążego st.sierżanta, którego zawiadomiono ustnie, że jest podporucznikiem. W tym samym czasie mianowano oficerów służby stałej o jeden stopień wyżej i Ojciec Pani chyba otrzymał nominację na kapitana.
(…) Kopię Pani publikacji pt. ‘Jeśli wiadomym jest ich los’ otrzymałem od dr Czeruckiego. Treść jest więcej niż wzruszająca… Wysoko sobie ceniłem przyjaźń ze Śp. Alfredem, Pani Ojcem – był on człowiekiem honoru, prawym i rzetelnym. Łączę wyrazy poważania. Eugeniusz S. Łazowski”.
I jeszcze jeden list – z Wolverhampton w Anglii z maja 1995 – nadawcą jest dr Aleksander Domar Domaradzki:
„Wielce Szanowna i Droga Pani Wando! W załączeniu zwracam nadesłane fotografie i zdjęcia z wielkim podziękowaniem, zatrzymując jedną fotografię i jedno zdjęcie. Wszystkie fotografie oraz zdjęcia dotyczą Szkoły Podchorążych Sanitarnych (…) O Pani Ojcu pisał dr E.S. Łazowski, nasz starszy Kolega, w książce pod tytułem ‘Prywatna wojna’, Warszawa 1993 (…). My wiemy, że Pani Ojciec otrzymał Dyplom Lekarski w 1939 roku studiując razem z naszą Promocją XII.
Jak tylko nasz Album ujrzy światło dzienne, to zwrócę zatrzymany materiał i zawiadomimy Panią o naszym wyczynie.
Kończę, całuję rączki i zasyłam pozdrowienia dla Pani i dla Rodziny. Szczerze oddany Aleksander D.”
Wspomniany w liście album został nam przesłany na początku 1998 roku. Jest to album autorstwa Juliusza L. Englerta i Aleksandra Domar Domaradzkiego pt. „Szkoła Podchorążych Sanitarnych 1922 – 1939” wydany w Londynie w 1997 roku przez Polską Fundację Kulturalną, Instytut Polski i Muzeum im. gen. Sikorskiego. Z albumu można się dowiedzieć m.in. kiedy i na jakich stanowiskach pracował w tej Szkole por. Alfreda Sobczuk.
Tragedią młodego zdolnego oficera stało się to, że – zamordowany strzałem w tył głowy – nigdy nie użył w walce z wrogiem swojej znakomitej sprawności fizycznej i wyszkolenia wojskowego ani nie mógł wypełnić wobec własnych żołnierzy obowiązków lekarskich wynikających ze swojej wiedzy medycznej.
Wszelako jak widać z całego powyższego tekstu – dzięki świadkom, do których świadectw udało się dotrzeć – kłamstwo katyńskie na osobie porucznika Alfreda Sobczuka udało się unieważnić i zniszczyć.
W 2011 roku na pogrzebie Żony moje córki wsypały do jej grobu ziemię z Katynia, uświęconą krwią polskich oficerów – w tym Jej Ojca, przywiezioną z uroczystości poświęcenia i otwarcia Polskiego Cmentarza Wojennego. Prosiła o to przed śmiercią.